Rajd „Na Dobry Początek” – relacja

Karkonoskie powidoki

Rajd geriatryka

„Rajd na dobry początek” nie mógł zacząć się inaczej. W tę styczniową, czwartkową noc Poznański Dworzec Głównym, zaczyna się powoli zapełniać sowicie objuczonymi jegomościami. Po dworcowej hali roznosi się brzęk niedbale przytroczonych do plecaków turystycznych szpargałów. Kubki, kijki, karabińczyki dźwięczą radośnie wieszcząc światu nadciągającą przygodę. W gwarze rozmów wychwycić można, jak nasi bohaterowie kontrolują po raz ostatni kompletność swojego ekwipunku. Termos – jest.  Raki – są. Soplica… . Tak, to SeTKa zebrała się by po raz kolejny stawić czoła grawitacji. By po raz kolejny wznieść się na wyżyny alpinistycznego kunsztu. By po raz kolejny utrzeć czoła zimowej zawierusze. By… wejść na Śnieżkę.

O tym, że zadanie jest w tym roku wyjątkowo trudne przekonaliśmy się już w pociągu. Okazało się, że wyzwanie Śnieżki zdecydowali się podjąć tylko najwytrwalsi, najbardziej doświadczeni członkowie naszego grona. Prawdopodobnie dlatego, podczas zbierania legitymacji studenckich organizator Grzesiu stanął przed trudnym zadaniem zebrania ich od siebie i… piszącego ten tekst, który o słodka ironio, legitymuje się akurat zniżkami doktoranckimi. Nie mogliśmy sobie oczywiście w tym momencie darować staropolskiego „Ech, ta dzisiejsza młodzież.  Za naszych czasów…”. I filipikom przeciwko młodszym kolegom i Krzysiowi, który zajmując się na co dzień projektowaniem pociągów, nie uwzględnił w naszym wagonie przedziałów ani otwieraczy do piwa (znaczy butelek), nie byłoby końca, gdybyśmy tylko nie zasnęli. Ech, starość nie radość…

Szlaki będą przewiane…

Skąpana w porannych mgłach Jelenia Góra powitała nas rześkim powiewem mroźnego, górskiego powietrza. Nozdrza wypełniła woń starych mebli, swetrów i gumofilców, spalanych beztrosko w przydomowych stacjach utylizacji odpadów. Na szczęście niezwykle sprawnie przepakowaliśmy się do marszrutki, która szczęśliwie dowiozła nas na prawdziwy start rajdu, znajdujący się powyżej piętra smogu. Celem na ten dzień było schronisko Samotnia. Jak przystało na prawdziwych zdobywców nie mogliśmy jednak przejść tam normalną 3-godzinną trasą, lecz wybraliśmy wariant „all inclusive”, uwzględniający grzane piwo w schronisku Jelenka i w Domu Śląskim, a także wejście na Śnieżkę (choć w obliczu wcześniejszych, to ostatnie było jedynie pomniejszą atrakcją). Pikanterii całemu przedsięwzięciu dodawała Orkan Fryderyka, który dzień wcześniej zasypał pół Polski śniegiem, a drugie pół pozbawił elektryczności. Nasi przezorni organizatorzy skonsultowali się nawet na tę okoliczność z lokalnym oddziałem GOPR. Efektem tych konsultacji był żarliwy e-mail wystosowany do uczestników rajdu, który streścić można zdaniem „Idziemy, szlaki będą przewiane”.

Idziemy zatem mijając co raz rzęsiściej ośnieżony drzewostan. Toniemy co raz głębiej w oceanie bieli. Peleton szybko rozciągnął się, a piszący te słowa nieopatrznie znalazł się na jego czele, wraz z grupą żądnych przygód przecieraczy. To my jako pierwsi pojęliśmy, dlaczego Śnieżka nazywa się tak, a nie inaczej. Kostka, łydka, kolano, udo, pas. Poziom śniegu wzbierał z każdym metrem przewyższenia, w przeciwieństwie do naszych nadwątlonych już znacznie sił. Miejsca, w których poważniej się zakopaliśmy przypominały już jamy śnieżne. Najefektywniejszą formą przemieszczania stało się czołganie. Więcej wysiłku niż sama wspinaczka, kosztowało nas wzajemne wygrzebywanie się z zasp. A wszystko to pod okiem Czechów, którzy ze wzrokiem pełnym politowania obserwowali naszą heroiczną walkę, omijając drążoną przez nas śnieżną rynnę w swoich nowiutkich rakietach śnieżnych. Apogeum naszego „małego K2” nastąpiło w okolicach Jelenki. Czas przejścia ostatnich 800 metrów, dzielących nas od upragnionego grzańca to bez mała godzina. Strach pomyśleć co by było gdyby dzień wcześniej Fryderyka nie przewiała nam szlaku…

 „Pojawiasz się i znikasz”

Osobny akapit tej opowieści należy się bez wątpienia Maciejowi. Współorganizator pobił bowiem rekord w długości pobytu na własnym rajdzie. Spędził z resztą ekipy dokładnie dwa śniadania, jeden wieczór i niedzielne zejście do Szklarskiej Poręby. Maciej zapisał się również podczas tego wyjazdu w SeTKowych annałach jako autor jednej z najbardziej osobliwych porajdowych pamiątek. Każdy z uczestników otrzymał bowiem… podkowę. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że te kilogramy żelaza zostały wniesione przez Macieja do Samotni samodzielnie. Miny rajdowiczów obdarowanych podczas śniadania podkową z nawiązką jednak wynagradzały ten trud.

Gdy Maciej zrzucił ze swoich pleców żelazny balast najwyraźniej poczuł przypływ mocy. Drugiego dnia rajdu wysforował naprzód i nim zdążyliśmy porządnie zapiąć stuptuty, czekał już na nas w Domu Śląskim. Doniosłość tego osiągnięcia zmącił jednak pewien detal. Nasza trasa drugiego dnia nie prowadziła przez Dom Śląski. Zmierzaliśmy bowiem na Szrenicę, czyli w kierunku dokładnie przeciwnym. Tym razem to mina Macieja, gdy dowiedział się o tym z telefonicznej rozmowy z drugim z organizatorów, z pewnością warta byłaby uwiecznienia. Nam jednak nie było dane jej zobaczyć. Chcąc odzwierciedlić stan umysłu Macieja w tym momencie mógłbym jedynie posłużyć się treścią rzeczonej rozmowy. Zważywszy na potencjalną niepełnoletność czytelników tego tekstu, zmuszony jednak jestem tego zaniechać.

50 twarzy szarego

Podobno Inuici mają w swoim języku kilkanaście różnych określeń na kolor biały. Mój język drugiego dnia rajdu wzbogacił się, o co najmniej kilka nowych określeń na kolor szary. Wczesnoszary charakteryzował się lekką nutką błękitu, przebijającą zza porannych mgieł w których skąpane był Kocioł Małego Stawu. Szybko zaczął jednak kolor ten przeistoczył się w wegliścieszary. Głównie za sprawą schroniska Strzecha Akademicka, które pod względem emisji pyłów zawieszonych zawstydziło tego dnia Hutę Katowice z lat jej świetności. Szarozłoty gościł na niebie sporadycznie, gdy leniwym promieniom słońca udało przebić się przez grubą warstwę chmur. Śnieżnoszary zdominował krajobraz wczesnym wieczorem, kiedy w okolicach Wielkiego Szyszaka niebo praktycznie zlało się kolorami ze śnieżną pokrywą. Był jeszcze mój ulubiony, sylweciście szary, który pojawiał się od czasu do czasu w oddali i zwiastował zbliżającego się SeTKowicza. Choć hulający dookoła wiatr i śnieżna zawierucha sprawiały, że rozmowa nie należała do najprostszych, sama obecność współtowarzyszy mroźnej niedoli sprawiała, że kolejne kroki w grząskim śniegu stawały się jakby lżejsze, a dwudziestokilometrowa trasa, choć o parę metrów krótsza. Lżejszy stawał się również plecak, systematycznie opróżniany z balastu w postaci przekąsek i rozgrzewających napojów, które jak powszechnie wiadomo smakują o niebo lepiej, gdy można się nimi podzielić.

Plewe, Plewe, Plewe loff loff loff loff

Celem naszej wędrówki drugiego dnia rajdu było schronisko na Szrenicy, a tam kultowa 16-osobowa izba, goszcząca już nieraz SeTKowych biesiadników. Każdy zakwaterowany tam skazany jest na śpiewy i tańce przy akompaniamencie gitary do późnych godzin nocnych. Tego wieczoru na własnej skórze, czy też raczej uszach, przekonała się o tym nasza droga Plewcia, podczas tego wyjazdu stanowiąca jednoosobowe przedstawicielstwo zarządu SeTKi. Zaczęło się zatem niewinnie. Swojskie „Łubu dubu, niech nam żyje prezes…” zastąpiliśmy przeróbką piosenki Kultu „(P)Lewe (p)lewe loff”. Jednakże z upływem czasu jakość naszych wokalnych umizgów spadała, czego wstydliwy dowód stanowiła odkryta następnego dnia historia wyszukiwania  google, pełna utworów Bonnie Tyler i Jennifer Rush. Tak oto Gąbrowiczowski gwałt przez uszy stał się faktem.

Kamieńczyk

Ostatni dzień rajdu to zawsze okazja do rozmowy. Sprzyja temu długie zejście które zazwyczaj towarzyszy nam w drodze ze schroniska do najbliższej stacji kolejowej, a także sama podróż pociągiem. W tej ostatniej wsparł nas po raz kolejny niezawodny Kamieńczyk. Ultraszybkie, hiperwygodne i megatanie połączenie regionalne od lat zwozi SeTKowiczów z Sudetów. Za jedyną niedogodność uznać można bezprzedziałowe wagony, sprawiające, że osoby postronne uczestniczyć mogą w naszych konwersacjach, co szczególnie kłopotliwe jest w sytuacji, gdy współpasażerem okazuje się pacjent jednej z SeTKowiczek. Czasem nieco prywatności daje „kordon bezpieczeństwa” utworzony z trzeciej świeżości obuwia i system zagłuszania w postaci gitarowych przyśpiewek, jednak zabiegi te nie zawsze są skuteczne.  Zdarza się też, że żadne tego typu sztuczki nie są potrzebne, gdyż SeTKowicze, ku uciesze współpasażerów pogrążają się we śnie, wyczerpani wielokilometrowymi i wielomililitrowymi maratonami. Tym razem jednak wszyscy byli w nastroju do rozmowy. Na tapetę trafiły najświeższe ploteczki, nowinki ze świata mody męskiej, skoki narciarskie, kryptowaluty, rekrutacja nowych członków, choroby układu pokarmowego i wiele innych…

Koniec i bomba, kto nie jechał ten trąba

I tak na peronie 4. poznańskiego dworca dobiega końca kolejny SeTKowy rajd. Nie mogło oczywiście zabraknąć tradycyjnego „Hip Hip Hurra” dla organizatorów i pożegnalnych uścisków. To już koniec kolejnej fantastycznej, górskiej przygody. Choć pogoda nie była dla nas łaskawa, a trasy okazały się dość wymagające, koniec końców zapomina się o hektolitrach wylanego potu, odmrożonych pośladkach i odciskach na stopach. Gdy zamykam oczy pojawiają się tylko te przyjemne momenty. Wspólne biesiady przy dźwiękach gitary i poranki przy owsiance i jajecznicy, majaczące w oddali sylwetki przyjaciół czekających na szlaku i popasy, podczas których nikt nikomu niczego nie odmawia. Wszystko, co czyni rajdy z SeTKą tak wyjątkowymi.

Autor: Jakub Staniszewski