„Pieszo w nieznane” – Majówka w Bieszczadach, 28 kwietnia – 3 maja 2006

Wszelkie zmiany w stosunku do oryginału pochodzą od webmastera.
„W górach jest wszystko, co kocham
I wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam powracam
Biorą mnie klony za wnuka”
              Jerzy Harasymowicz

Piątek. Dworzec Główny w Poznaniu. Kasa numer 1.Godzina zero.
Hurra. Zaraz wyjeżdżamy w tak cudowny zakątek naszego kraju. Z niecierpliwością czekamy na spóźnialskich. Uff… wszyscy zdążyli, mimo ogromnych korków. Następne prawie 17 godzin spędziliśmy w pociągu i prawie zawsze mieliśmy miejsca:+). Tylko ostatni, parogodzinny odcinek spędziliśmy śpiąc w korytarzu. Pociąg miał niewielkie (tylko 1-godzinne) opóźnienie. Staliśmy i staliśmy …. Ale mili panowie konduktorzy urozmaicili nam czas ciekawą rozmową a także muzyczką lecącą z radia.

Z powodu spóźnienia pociągu powstały dwie możliwości trasy. Pierwsza ekipa wyruszyła z Baligrodu. Dotarliśmy tam busem w 17 osób plus kierowca. Był niezły ubaw. Momentami siedzieliśmy potrójnie na siedzeniu. Osoba na samym dole nie miała ciekawie.. .Myślę, że wciśnięcie jeszcze jednego osobnika graniczyłoby z cudem. Druga ekipa nie chciała się nadwerężać pierwszego dnia i wyruszyła z Jabłonek. Pan kierowca jednak miał jakieś problemu i dopiero po długim czekaniu wyruszyli oni na szlak. Ostatecznie spotkaliśmy się na Łopienniku. Przywitało nas super ognisko i razem udaliśmy się do Cisnej, gdzie czekał nas nocleg w szkole. Tam po krótkim doprowadzeniu się do porządku udaliśmy się do Siekierazady. A tam przy muzyczce piliśmy to wspaniałe znane winko. Później zachciało nam się tańczyć i szaleliśmy troszkę na „parkiecie”.

Drugiego dnia mieliśmy dłuższą trasę. Jej pierwszy etap kończył się w Jaworcu. Tam w parę osób aby sobie skrócić trasę (no może nie o to chodziło a o samą przygodę) przeszliśmy rzekę Wetlinę w bród. Woda była baardzo zimna a kamienie bardzo śliskie. Ale z uśmiechem na ustach, co poniektórzy w samych gatkach (hi hi hi Zosia miała je tak czerwone, że na kilometr można je było dostrzec) dotarliśmy na drugi brzeg. Panów nie było z nami za wiele -właściwie tylko Przemo – więc nie było się czego wstydzić :+))). Ale było fajnie:+)). Nikt się nie wkąpał na szczęście….W Jaworcu po krótkim relaksie i zjedzeniu czegoś smacznego ruszyliśmy dalej. A po drodze tego dnia skusiła nas jeszcze jedna zabawa, a mianowicie zjeżdżanie na karimacie po śniegu, którego resztki pozostały w górach. Ależ można osiągnąć prędkość w ten sposób. Tych co rozpierała tego dnia jeszcze energia zdobyli Smerek. Widok był przecudny. Następnie dotarliśmy na miejsce naszego postoju. Dziś spaliśmy w namiotach harcerskich na kanadyjkach. Ale to nic. Najlepszy był tam prysznic. Było to wydzielone na dworze miejsce osłonięte niebieską zasłonką. Gdy się myło wystawała tylko głowa na zewnątrz i z każdym przechodniem można sobie było pogadać:+)). Sam system jego działania był bardzo skomplikowany. Wodę wylewało się na siebie z konewki. Woda do konewki trafiała przez pompowanie z baniaka. A do baniaka trzeba ją było dostarczyć z kotła, w którym się gotowała. A zimną dostarczyć wężem. Niestety jedna pompka uległa zepsuciu, a panowie wspólnie nie potrafili sobie poradzić z tym mechanizmem. Następnie spędziliśmy mile wieczór przy ognisku z gitarą smażąc sobie kiełbaski. Noc nie należała do najcieplejszych i co poniektórzy skarżyli się, że nie mogli zasnąć z zimna. Ale co tam.

Kolejnego dnia dotarliśmy na Połoninę Wetlińską. Pogoda nam cały czas dopisywała. Było przepięknie. Przy schronisku Chatka Puchatka ukazały nam się tłumy ludzi. To był jedyny mankament. Po pewnym czasie słowo cześć na szlaku nie chciało mi już przejść przez gardło (muślę że nie tylko mi). Następnie garstka osób (a była nas aż 4) wyruszyliśmy na Połoninę Caryńską. Tam już nie było tłumów. A Julek który super zna góry opowiedział nam o wszystkim, co widzieliśmy wokół. Gdy schodziliśmy przed naszymi oczami ukazała się piękna przeogromna tęcza przed Tarnicą. Ah….Takie chwile są rewelacyjne. Dziś spaliśmy pod Małą Rawką. Część osób w bacówce na podłodze, a cześć w wiacie obok. Ale bez względu na miejsce wszyscy byli tak poupychani, że trudno tam by było jeszcze kogoś dołożyć. W wiacie integracja nasza trwała do późna. Wspaniale mieć tyle grajków na rajdzie: Miśka, Wąsal, Bronsiu, Przemo. Repertuar się nie kończył…

Kolejnego dnia mieliśmy przewidzianą fajową trasę. Jednak rano tak strasznie padało, że postanowiliśmy zmienić plany. No trudno…Dostosowaliśmy się do warunków przyrodniczych. Przecież nie może ciągle być ładnie. Co ja piszę przecież deszcz także ma swój urok. Ale tego dnia przeżyliśmy też super przygodę. Najpierw dotarliśmy do schroniska Koliba. Mieliśmy tam spać na sianie, jednak okazało się, że ono zniknęło. Łeee…..Spanie na sianku jest takie fajne. Byliśmy tam wcześnie, w związku z czym były dla nas miejsca w schronisku. Jest ono przepięknie położone. Po relaksie na trawce wyruszyłam z ekipą osób, które poszły oglądać pozostałości po osadnictwie Bojków. Podziwialiśmy ruiny cerkwi i cmentarzyk, dowiedzieliśmy się trochę o Bojkach z przewodnika. A następnie ….. wyruszyliśmy na poszukiwanie jaskini na górze, która kształtem przypomina piramidę. Nie ma ona nazwy. Nie było tam żadnej ścieżki więc przedzieraliśmy się przez las. Jakie piękne rosły tam buki. Julek z Piotrkiem dzielnie szukali jaskini, a my im wtórowaliśmy. Podobna sytuacja miała miejsce w Sowich Górach, gdzie z Piotrkiem szukaliśmy sztolni w nocy. Nie została ona wtedy odnaleziona. No i tutaj tradycji stało się zadość i jaskinia nie została przez nas odkryta. Wierzę, że następnym razem się uda. Później się dowiedzieliśmy, że nawet miejscowi mają problemy z jej odnalezieniem. Podziwiając piękno przyrody wróciliśmy do schroniska. A tam takie tłumy. Do prysznica była tak ogromna kolejka ale Marcin dzielnie się spisywał i pilnował kolejności. Oj ja już dawno bym się w tym pogubiła. Woda ciepła oczywiście we wszystkich naszych miejscach noclegu kończyła się bardzo szybko. Sprzyjało to zahartowaniu naszych ciał:+))). Tego dnia Karina miała urodziny. Zaśpiewaliśmy sto lat (a poprzedniego Paweł ale dowiedzieliśmy się o tym bardzo póżno). Następnie mieliśmy prawdziwą ucztę muzyczną. Dwie gitary i czterech grajków. Fajowo.

Nadszedł niestety dzień powrotu. Jeszcze trochę mogliśmy rankiem chłonąć piękno Bieszczad. Zjedliśmy śniadanko przy wspaniałym słoneczku. Następnie powrót busem do Przemyśla. Po drodze Piotrek składał zamówienia na wino Warka „Apfel Wein”. Muszę przyznać, że było ono bardzo smaczne. Widniał na nim napis „trzeciego nikt nie dopił”, ale Marcin dał radę. Tylko chyba nie czuł się później zbyt dobrze. Po długiej jeździe wróciliśmy do Poznania. Oczywiście w miłej atmosferze. Ojej już tęsknie. Tak bardzo mi się podobało. Tak dużo dni tak blisko przyrody…. Bieszczady są przepiękne:+)))). Dziękujemy naszej wspaniałej Madzi za super organizację. I cieszę się, że mogłam włożyć w ten rajd także swój niewielki wkład. Obawa przed tak dużą grupą okazała się nieuzasadniona (było nas 46 osób). Proszę o uzupełnienie mojej relacji, gdyż na pewno coś pominęłam. Ależ wspaniale powspominać…..

Karolina Jarząbek