„Powroty w… Gorgany i Czarnohorę”, 17-30 czerwca 2005

Letni wypad członków STK na Ukrainę, niezbyt liczny (całe 5 osób), ale z całą pewnością udany, w końcu, o jakośc idzie, a nie o ilość ;).

17.VI (piątek)

No i się zaczęło – pierwszy raz (za mojej kadencji) odprowadzających było więcej niż  turystów: 13 do 5-ciu!! Co za statystyki! Jedyne co nas – turystów – wyróżniało, to czerwone koszulki liderów STK 🙂 A Michał (mimo, że z nami nie pojechał) znów nas zaskoczył! Ni mniej ni więcej, tylko wyjął na peronie „Strong – Apple Wine; trzeciego nikt nie dopił” – nasz specyfik, który odkryliśmy na Rajdzie Ekonomisty. Zdawałoby się na wstępie, że towarzystwo w przedziale trafiło się naszej piątce (Kasia Jasnowska, Agata Świtalska, Magda Zawadzka, Piotrek Fijałkowski i ja – Przemek Cienciała) kiepskie. Nic bardziej mylnego! Jeden z tych dwóch wojaków okazał się tak komunikatywny, że opisał nam całość stosunków panujących w wojsku (wraz z jego strukturą: oddział, pluton, kompania, batalia, brygada i dywizjon). Nie wszystkich to ciekawiło… ale co tam! We Wrocławiu się przesiedliśmy (nie czekając z tym do Krakowa, jak na Rajdzie Ekonomisty)… na korytarz :-/ Ale w pierwszej klasie! :)))

18.VI (sobota)

Przed Przemyślem przechodził obok nas pewien pan, który cuchnął tak bardzo, że możnaby ten swąd spokojnie stosować w szpitalach zamiast …

            Na granicy mieliśmy oczywiście zatargi z ukraińskimi celnikami, którzy chcieli wymusić na nas ubezpieczenie, które wg nich jest obowiązkowe (jak można być tak naiwnymi jak oni?! :/ ). Dzięki pewności Fijałka olaliśmy ich i poszliśmy dalej, mimo, iż jeden z nich nerwowo wziął telefon i zaczął dzwonić do kogoś, by nas zwinął (cwaniak). Nie dajcie się!!

            W drodze od granicy do Lwowa, marszrutką (czyli po polsku busem), Kasia bardzo słusznie zauważyła „(…) jakby nie było dziur w drogach, to byśmy szybciej jechali (…)”. Nie wiem czemu, poczułem mocną analogię do równie ambitnego stwierdzenia Wronki w Bieszczadach „Emilka, idziemy szybciej bo idziemy wolniej?”… dziewczęta mnie czasem zadziwiają swą przenikliwością 😉 A co do dziur w drogach, mówię Wam, że POLSKIE DROGI SĄ BOSKIE a MAREK POL JEST BOGIEM!! Przez całe 2 tygodnie nie widziałem na Ukrainie drogi bez dziur! Puenta – nie radzę wybierać się (zresztą nie tylko z powodu dziur) na Ukrainę swoim samochodem – szkoda amorków.

Lwów… bardzo ładne miasto, ale jeszcze bardziej zaniedbane i (przepraszam ale) śmierdzące. Jednak po jakimś czasie można do tego specyficznego klimatu przywyknąć.

Co ciekawe, duży procent Ukraińców pracuje jako kontrolerzy! KAŻDY tramwaj czy trolejbus ma swą panią w fartuszku, która przeciska się tam i z powrotem i sprzedaje bilety! Poza tym są jeszcze inni kontrolerzy, którzy trafiają się już z polską częstotliwością kanarów, których zadaniem jest najprawdopodobniej sprawdzanie pracy pań w fartuszkach rodem z mięsnego.

Obiad zjedliśmy w barze-restauracji. Tu zetknęliśmy się z pierwszym case-study (a było ich kilka na Ukrainie): jak się spuszcza wodę w toalecie? W tej „restauracji” był sam sedes i nic ponad nim! Po dokładnym rozejrzeniu się po kibelku okazało się, że są tam jeszcze 3 elementy: 2 wiadra i zlew, z którego woda leciała niemalże ciurkiem (po odkręceniu). No i case rozwiązany! Jedno wiadro na papier, którego – tak jak w Grecji – do klozetu się nie wrzuca, a drugie na wodę, którą trzeba sobie nabrać w zlewie i „spuścić” J

Jedno za to trzeba Lwowi przyznać – usługi dla turystów rozwinięte znakomicie! Ledwo wysiedliśmy z marszrutki przy pięknym dworcu kolejowym, podszedł do nas pan i zaproponował transport do gdziekolwiek. Wypytywał nawet, gdzie będziemy spać i że może rano podjechać w każde miejsce Lwowa i nas obsłużyć. Później, chodząc po centrum (już nawet bez znaku rozpoznawczego turystów – plecaków), podszedł jakiś chłopak i zaproponował usługi przewodnickie. A przed tym jeszcze, jak jeszcze nie wiedzieliśmy gdzie spać, jakiś ukraiński Polak (chłopak koło 18 lat) nas zagadał i jak się wywiedział, że jeszcze nie mamy noclegu, powiedział, że zaprowadzi nas do jakiejś babki, u której będziemy mieli najtańszy nocleg w samym centrum (przy jednym z rynków). Myśleliśmy z początku, że robi to on bezinteresownie. Potem się okazało, że jest on takim naganiaczem bez umowy dla tej (a może nie tylko tej) pani, i że niby dostaje od niej dolara za każdym razem, jak kogoś przyprowadzi. Nie szkodziło mu to, by od nas też na koniec pożebrać :-/ Pani Stefania (po polsku mówi, ul. Teatralna 7/2 b, tel. 742 911) za 5-6 $ da nocleg w całkiem zadbanych, ale starych (klimatycznych) pokojach. Jednak miała pełno, więc zadzwoniła do pani Lidii (cały tel. z Polski 380-32-2-765-299), która po nas po pół godzinie podskoczyła (może sprzątała na prędce hehe). Pani Lidia nie mówi po polsku wcale. Nocleg za 6 $, a jakbyśmy następnym razem przyszli do niej bezpośrednio, to będzie za 5 $, bo nie będzie musiała odstąpić po 1 $ /os. pani Stefanii (ciągną od nas jak mogą!).

Zanim jednak trafiliśmy na tego miłego ukraińsko-polskiego chłopaka, zrobiliśmy rundkę na koniec miasta w poszukiwaniu mieszkania na lwowskich „Ratajach”. Nie chciało nam się wierzyć, że jesteśmy w tym samym mieście! Ale to nie to co myślicie – nie było nowocześnie. Było tak po Polsku – PRL’owsko. Kierowca marszrutki, który nas tam wiózł, musiał baaardzo dobrze znać swój pojazd. Na tablicy rozdzielczej nic mu nie działało!! Prędkościomierz na zero, wskaźnik paliwa to samo, zegar 2 razy na dobę wskazuje dobry czas, a co do wskazówki temperatury wody do chłodzenia – można się zastanawiać, czy wskazywała dobrze, czy stanęła w danej pozycji dawno temu. Ale czy to wszystko jest istotne?! Jasne, że nie!! Przecież dojechaliśmy tam gdzie chcieliśmy! J

Poszliśmy do baru. „Trzeba uważać, bo co bar, to pierogi” – zauważyłem. Można to rozumieć w dwójnasób.

Piter wziął dźwięcznie brzmiącą „cynu Mapu” (czyt.: supy Mari). Okazało się, że był to zwykły gorący kubek! …tylko podany w filiżance J Na szczęście, to wszystko podane przez upojoną alkoholizami panią, popiliśmy „Rumem z kolą”. W tym kraju takie gotowe drinki butelkowe kosztują zachęcająco J

Po zwiedzaniu starego miasta zajrzeliśmy do czegoś bardziej internacjonalnego – pizzeria. Podeszli tu do nas bliżej niezidentyfikowani eleganccy ludzie, przeprowadzający niezidentyfikowaną akcję zbierania podpisów pod hasłem „Orzeł nie łowi much”. No cóż… kto jak kto, ale my – Polacy – to wiemy najlepiej! Z chęcią się do tej akcji przyłączyliśmy. Zdawałoby się, że to było dziwne, nie? Ale lepsza akcja była po wyjściu z pizzerii na jeden z placów, gdzie stała grupa ludzi. Zaraz ktoś do nas podbiegł i zaprosił do ustawienia się trójkami (tak jak wojsko). Jakaś niezidentyfikowana grupa miała za zadanie zebrać 30 zupełnie postronnych osób i zrobić przemarsz wojska. Po przemarszu z uśmiechami nam podziękowano za udział i ogólnie wytłumaczono po co ta akcja tak, że do dziś nie wiem :/

Pojechaliśmy na dworzec w celu kupienia biletów na plackartny pociąg (kuszetka) na następny dzień. I tu następny „ukraiński kwiatek”: nie można takiego biletu kupić, dopóki nie odjedzie ten sam pociąg dobę wcześniej. Odjazd był ze Lwowa 21:45, a że była ok. 21:00, więc nie mogliśmy kupić biletu na ten pociąg na następny dzień :-] No cóż, pośmialiśmy się i udaliśmy do naszej superkwatery, w której nie brakowało wody nawet po północy (kiedy większość Lwowa ma kurki zakręcone, bo wody we Lwowie w ogóle mało jest).

 

19.VI (niedziela)

 

Z rana wybraliśmy się na cmentarz Łyczakowski (ten słynny). Robi wrażenie!! (mimo, że to tylko cmentarz) – groby Konopnickiej, Ordona (tego od reduty) i in. Te groby i grobowce to prawdziwe dzieła sztuki! No i oczywiście „cmentarz Orląt Lwowskich” – nowiutki, równiutki, czyściutki.. jak spod igły!

Udaliśmy się znów na dworzec, celem kupienia biletów – tym razem już niczym nie udało im się nas zaskoczyć 😛

Obiad… nie mógł nas zadowolić żaden bar, więc woleliśmy w strugach deszczu przejść pół centrum Lwowa, by ostatecznie dotrzeć do „U Stefy”. Restauracja na poziomie, no i dają zaje… fajny gulasz Huculski. Nawet spisaliśmy z Fijałkiem składniki, ale jakoś się nie złożyło by to uplichcić.

Gdy wyprowadzaliśmy się z klimatycznego mieszkania pani Lidzi, wychodziłem prawie ostatni, gdy na zewnątrz błysnął mi „flesz”. hmm… kto w biały dzień z fleszem zdjęcia robi?! Co się okazało – 10 m od nas, w samym centrum Lwowa, walnął piorun. I niech mi tu ktoś powie, że w górach trzeba się najmocniej strzec burz :-]

Kasia dzisiejszego dnia wykazywała się wyjątkową elokwencją! Oto nasza rozmowa:

K: Ile to jest 4 przez 5?

Ja: Cztery piąte… osiem dziesiątych

K: …ale ile to jest osiem dziesiątych?!?

Ja: … łeee??

K: no zero przecinek ile???

Ja:  No osiem!

            …mata do poprawki – od razu widać, że nie miała z Matłoką ani z Piaseckim (ja też nie, ale jakoś sobie radzę J)

            Kolejny raz zademonstrowała Kasia swą niezależność myślenia wieczorem w kuszetce relacji Lwów-Kołomyja:

Pani konduktor: Budete jechat na pustyli?? (mniej więcej tak to brzmiało)

Kasia: Nie, nie jedziemy na pustynię.

            Ja wam mówię – uczcie się języków!! J

            We Lwowie na stacji widziałem najdłuższy pociąg pasażerski ever! 24 (lub coś koło tego) wagonów!

A w pociągu było baaardzo ciekawie. Wyruszając ze Lwowa pociągiem nie można przez pierwszą godzinę iść do WC!! (jak na maturze J) A przez pół godziny wyjeżdżaliśmy ze Lwowa! Okazało się, że na Ukrainie mają takie „zony sanitarne” przy większych miastach, gdzie nie można chodzić na stronę (czy jak kto woli – na „jedynki” i „dwójki”).

Tu też zdarzył się następny case study – jak puścić wodę w zlewie w kibelku? Żadnego pedała, ani przycisku na ścianie… na fotokomórkę też nie było :/ Jest tam po prostu taki dzyndzelek przy wylocie wody, który trzeba naciskać by leciała. Nie muszę chyba zaznaczać, że jest to baaardzo niewygodne.

Prezez Fijałek wydał dziś mocno niefortunne rozporządzenie: prohibicja ze względu na formę, której potrzebujemy w góry. Nie wytrzymał pół godziny w pociągu i musiał iść do konduktora po piwo J  Zresztą całkiem dobre – czyt.: Oboloń.

 {mospagebreak}

20.VI (poniedziałek)

 

            Z Kołomyji do Worochty udaliśmy się już pociągiem „pasażernym”. Toalety w takim pociągu polecam ciekawskim, żądnym przygód, hardcorowym fotoreporterom J Nawet drzwi nie dało się w tym kiblu domknąć, bo tak były przegniłe! Najlepsze było to, że jak wszedłem to pociąg wjechał akurat w jakiś tunel. hehe

            Swoją drogą (w przenośni i dosłownie), zdarzył mi się w drodze do tego przybytku następny „case study”: jak otworzyć drzwi w pociągu pasażernym? Po przejściu jednych, które bez problemu rozsunąłem, mocowałem się z następnymi ze 2 min.! Wreszcie dając sobie spokój, spytałem jakiegoś kolesia, czy tu da się przejść… Spojrzał na mnie jak na kosmitę i powiedział po ichniemu, bym je pchnął :/ No kto by na to wpadł, że jedne drzwi się rozsuwają, a inne otwierają jak w domu!?!

W lokalnym pociągu (pasażernym) można kupić wszelkie podstawowe do życia rzeczy: jedzenie, picie, ubrania i inne. Sprzedają je chodzące po pociągu babuszki-sklepy. Wielce godne polecenia są tzw. „pirożki”. Występują z nadzieniami: mięsem, kapustą, ziemniakami, grochem… Za każdym razem dane nadzienie smakuje inaczej, więc nie polecam (tudzież nie pogrążam) z góry żadnego rodzaju – trza spróbować każdego J

 W Worochcie mieliśmy wystarczająco czasu, by odwiedzić typowy ukraiński bar ze stolikami za zasłonkami. Jeszcze ciekawszy był tam jednak kibel – by do niego dojść, musieliśmy wejść za budynkiem w jakąś bramę, tam w następną (czyjeś prywatne podwórko), a tam w jeszcze jedno ogrodzenie, w którym znajdował się kurnik i… błękitny kibelek J Nie wiem czemu niektóre z naszych niewiast narzekały – był naprawdę klimatyczny!

Trasę BOPOXTA – BEPXOBUHA (Worochta – Werchowina) przebyliśmy archaicznym autobusem, datowanym przez nas na jakieś 10 lat po II wojnie światowej. Znalazł się tam jeden amator śpiewu, który przysiadł się do gitary i śpiewnika – niestety nie był zbyt wyrobiony w naszym alfabecie, więc próbując śpiewać mruczał i szwangolił jak mógł. Ale jedno trzeba mu przyznać – był towarzyski J

Pod Werchowiną złapaliśmy do Dzembroni (kilkanaście km) stopa – UAZ’a z 4-osobową rodzinką. Kto wie jak UAZ wygląda, domyśla się, że w takich warunkach ciężko nam było do niego wejść jeszcze w 5 osób z wielkimi bagażami i gitarą. Ale dało radę J Mi się bardzo podobało, ale tylko do momentu, gdy pan w pewnym miejscu stanął i powiedział, że on tu skręca, a my do Dzembroni musimy pójść dalej prosto :/ Cenę jednak utrzymywał taką, jaką ustaliliśmy na dzień dobry, gdy pytaliśmy czy nas podwiezie do Dzembroni (a to jeszcze z 7 km!). Rozstaliśmy się więc w mniej przyjaznych stosunkach, ale daliśmy mu połowę ustalonej ceny (tyle, ile nas podwiózł). No cóż – sam dał dupy.

W Dzembroni… nareszcie weszliśmy na szlak!! Było pięknie! Tam się dowiedziałem co to znaczy „zielona Ukraina”. Trzeba przyznać, że fajnie zaczęliśmy, bo tak pięknie zielonych wzniesień nie widziałem ani nigdy wcześniej, ani też nigdzie później. Byliśmy już na terenie Parku Narodowego (nikogo na szczęście nie spotkaliśmy, kto mógłby z nas za wejście do niego zedrzeć kasę) J

Po jakimś czasie przechodziliśmy przez ostatnią oznakę „cywilizacji” – osadkę pasterską. Namierzał się tam na nas jeden byczek (może podobały mu się nasze czerwone setkowe koszulki?) – trąc charakterystycznie jednym przednim kopytem o ziemię, ze spuszczonym łbem zmierzał w naszą stronę. Trochę spanikowaliśmy, ale na szczęście uratował nas jeden pasterz, który pogonił byczkowi kota J Czy ktoś może wie jak obronić się przed nacierającym bykiem???

Nad osadą pasterską było już bardzo stromo. Niedaleko Smotreca (szczytu, za którym się rozbiliśmy na pierwszy namiotowy nocleg) postraszyły nas mocno czarne deszczowe chmury, które objęły pół widnokręgu. Na szczęście skończyło się na niewielkim deszczu nad nami.

Dopiero rozbijając namiot poczuliśmy jak było zimno (dodatkowo, byliśmy mokrzy i wiało) – palce drętwiały z zimna, jak na mrozie. W namiocie pierwsza herbatka na palniku… no i pierwsze śliwki robaczywki – przewrócił nam się palnik (tak naprawdę to tego nie napisałem) i woda wylała :/ Po chwili jeszcze raz wylało się trochę wody… uznajmy to za chrzest namiotu i mojej karimaty J Przez następne 2 tyg. nie zdarzyło się to nam już nigdzie ani razu!

Jeszcze tylko odwiedziny Fijałków, którzy obwieścili nam, że postanowili właśnie, że „skoczą we dwoje na bunjee na gumce od majtek” (czyli Fijałek spytał Magdę o rękę, a ona się zgodziła J ). Nasza Trójca (namiot nr 2) była szczęśliwą grupą, która dowiedziała się o tym jako pierwsza! hihi No no – Fijałek wniósł ten kawałek metalu, który Magda włożyła na palec, na prawie 2000 m.n.p.m.! Respecta!

 

21.VI (wtorek)

 

W nocy postraszył nas całkiem ulewny deszcz, ale dzięki niemu góra, na której byliśmy, została wyposażona w wodę. Na śniadanie się już nie hamowaliśmy z herbatką J

Poszliśmy na początek zdobyć Popa Iwana (po ukraińsku: Pip Ivan – tą wersję preferujemy J ). Tam, w ruinach obserwatorium z 1935 r. spotkaliśmy studentów politechniki lwowskiej. Robili tam jakieś badania. Powiedzieli, że w nocy było 2 stopnie, a w tym momencie co gadaliśmy 5,3 stopnia C. Już wiem czemu Fijałek mówił, by wziąć czapkę (mimo że lato).

Dziś odwaliliśmy naprawdę długą drogę – aż na Hoverlę (2058 m), która już stąd wygląda jak wulkan. Po drodze spotkaliśmy dwóch studentów krakowskich, którzy byli już po około 20 dniach łażenia! Zadowoleni J Generalnie, bardzo dobrze chodzi się po tych górach (szczególnie Czarnohora), bo wszystko widać!! Co jakiś czas, jak tylko wznieśliśmy się pod jakiś szczyt, widać było nasz cel (Hoverlę) z jednej, i „miejsce startu” (Pipa) z drugiej strony. To niesamowite, że tak olbrzymią wizualnie odległość można przejść w 1 dzień!

Od Pipa do samego szczytu Hoverli mijaliśmy się też co jakiś czas z czwórką wrocławskich studentów. Nawet myślałem (jak i oni), że się gdzieś razem rozbijemy – jednak inaczej rozegraliśmy Hoverlę hehe Oni weszli na szczyt bez plecaków (tak jak my z rańca na Pipa), a my z naszymi garbami, więc się już nie cofaliśmy z nimi. Zeszliśmy ok. 200 m za nią na nocleg. Super miejscówka!

 

22.VI (środa)

 

Wydawało się, że dzisiejszy dzień będzie prostszy i krótszy, bo spod Howerli chcieliśmy dojść tylko do Petrosza i z niego zejść do Jasinii, uzupełnić płyny, spiżarnię na plecach itd. Okazało się jednak, że w tych górach (ale to już na niższych wysokościach, gdzie są lasy) też można stracić szlak! Powyżej 1600 m jest OK., bo mimo, że szlaki nie są znakowane, na orientację można dojść wszędzie, mając po prostu swój cel za azymut. W każdym bądź razie z rzekomego szlaku zeszliśmy do wioski pasterskiej, gdzie poinformowano nas, że do Jasinii jest ze 2 i pół h, a że było dosyć popołudniu, to wszystkie Jasińskie sklepy już pewnie nie stanowiły dla nas celu.

W ustronnym miejscu nad potokiem zatrzymaliśmy się wreszcie na obiad, bo dziewczyny strasznie już z głodu marudziły. Ale ale!!! Co się okazało, nie jedzenie było tu najważniejsze! Wszystkie 3 – jak jeden mąż – dorwały się do potoku i jęły się myć, a ja z Pitem wzięliśmy się za obiad (no comment, proszę:). To właśnie tu pierwszy raz w życiu gotowałem obiad w menażce na szlaku! Był pyszny!

Dalej po drodze zobaczyliśmy piękną ukraińską wieś, a w niej typowy „sklepobar” J z liczydłem jako „kasa fiskalna” :)))

Z lekką obawą rozłożyliśmy się na łączce przy torach kolejowych, u samego wejścia do Jasinii. Wiecie jak wygląda specjalistyczny ekwipunek do „dwójki”? (dla mniej zorientowanych – nie chodzi o sikanie, tylko o to drugie J)… Woreczek ze srajtaśmą, spirytusem salicylowym i kartami do gry :-] A przynajmniej taki zestaw dostałem od Kasi, gdy poprosiłem ją o papier. Najwidoczniej Kasia „chodzi na pasjansa” J Tylko po co jej ten spirytus???

 {mospagebreak}

23.VI (czwartek)

 

            Z wielkim ociąganiem się udaliśmy się do „centrum” (naprawdę nie wiem jak Fijałki wytrzymały z nami te 2 tygodnie J – zawsze na nas gdzieś czekali!!! My jesteśmy takie woły, czy ta parka jest tak dobrze zorganizowana!?!?). Jasinia zaskoczyła nas przynajmniej jedną rzeczą – sklepobar za sklepobarem, a w jednym z nich: godzina ok. 11:00, a przy stoliku siedzą sobie 4 kumochy w wieku między 45 i 60 lat i… (UWAGA!!!) popijają sobie najzwyklej w świecie wódkę! Czyż to nie skandal?!! A chłopy gdzie?! Dzieci w domu bawią czy co?? Ten kraj na głowie… 😉

Zjedliśmy super obiadek (ze schaboszczakiem!) i zrobiliśmy zapasy jedzenia na 4 dni! Plecaki krok po kroku wbijały nas w ziemię. Przy zakupach nie zapomnieliśmy o KOPERKU (Kasia wiele razy zaznaczała jego ważność, a nawet dostałem polecenie, by umieścić go w sprawku… niestety, nie wiem tylko jak instaluje się koperek do komputera).

Chcieliśmy się przedostać do Czarnej Tisy, by stamtąd ruszyć marszem. Busa złapaliśmy szybko. Wbrew pozorom, pięciu osobom z ogromnymi plecakami wypchanymi koperkiem nietrudno tu coś złapać. Tym pyknęliśmy parę km, ale zostało jeszcze kilkanaście do szlaku. Aż tu nagle… HURRRA!!! Zaliczyliśmy największą atrakcję tego dnia! (przynajmniej do tej godziny, jak się później okazało :)))) Duża, kilkudziesięcioletnia ciężarówka! Oczywiście wszyscy na kipę! Dla tej maszyny nie ma rzeczy niemożliwych – nawet po rzecze wzdłuż trochę pojechaliśmy. Było jak na dobrym rodeo! Rollercostery się kryja J

Po przejściu troszkę szlakiem w średnio sprzyjających warunkach atmosferycznych, Fijałek koniecznie chciał sobie zboczyć (zboczeniec jeden), by zobaczyć chatę uniwersytetu Kijowskiego. Niespodziankaaa!! Byli tam studenci i zaproponowali nam, byśmy rozbili się koło ich koliby. Oczywiście zaproszenie przyjęliśmy. Trochę po „polskiemu”, trochę po „ukraińskiemu” i angielsku, jakoś się dogadywaliśmy. Byli bardzo przyjacielscy. Rozegraliśmy w nogę mecz na szczycie, między reprezentantami obu krajów. Dziewczyny bardzo się burzyły, że chłopaki nie pozwalają im też grać – jednak nie stoi w tym kraju zupełnie wszystko na głowie J Wynik meczu – wszyscy wygrali J Zostaliśmy (ku swej wielkiej satysfakcji) zaproszeni po meczu na „prysznic”. I to było chyba największe przeżycie tego wyjazdu (a przynajmniej najbardziej odjechane J). W tej chacie wyglądającej z zewnątrz jak zwykłe górskie schronisko, bez prądu, w piwnicy, przy świetle lamp… stoi piec z wbudowaną wielką balią. W piecu pali się ogień. Z balii nabiera się gorącą wodę do miski, zimną wodą optymalizuje temp. i za pomocą specjalnych plastykowych nabieraków polewa się każdy jak może. Temp. i wilgoć powietrza była tam jak w saunie! Ze względów oczywistych zdjęć stamtąd nie mamy – dziewczyny kąpały się wcześniej, a kolegom przecież nie będę robił :-]

Na koniec sobie pobardowaliśmy przy ognisku po polsko-ukraińsko-angielsku.

 

24.VI (piątek)

           

„Dzień ognia” (4 razy rozpalaliśmy ogień!)

Trójka kijowskich studentów (dwóch Siergiejów i Anastazja) miało na dziś za zadanie pójść z nami w góry do źródła Czarnej Tisy. Fajnie sobie pokonwersowaliśmy. Dwójka z nich z Krymu, a jeden Siergiej nawet z samej Jałty. Mamy namiary J

W pocie czoła i z drewnem przytroczonym do plecaka z obawy na brak opału pod obiad na połoninach, zdobyliśmy Bratkowską. Tam rozpaliliśmy na szczycie ognisko pod… herbatkę  J Posunęliśmy się o 2 szczyty dalej. Brnąc przez kosówkę, zdawało mi się (niestety), że wynalazłem fajny sposób na te „porosty”. Mianowicie, udało mi się raz przebrnąć przez jakąś partię kosówki na tzw. chama. Zadowolony jak łatwo poszło, postanowiłem dalej przedzierać się przez nią taranem… no i 1:1 :/ Problem w tym, że kosówka nie zawsze wystaje na dróżkę szlaku tylko cieniutkimi, zielonymi gałązkami, ale też czasem grubą pniopodobną gałęzią. Właśnie coś takiego mnie znokautowało. Padłem jak długi i z przyczepionym 15-kilowym plecakiem na barkach nie mogłem się nawet ruszyć!

Rozbiliśmy obóz na prześwietnej półce skalnej pod Durną. Kasia zdejmowała sobie szwy i w ogóle było sielankowo. Do czasu… Było już ciemno, gdy usłyszeliśmy jakieś duże zwierzęta biegające po górze w pewnym oddaleniu od nas. Pit poszedł na łowy z aparatem. Najpierw myśleliśmy, że to łosie, potem że niedźwiedzie, a nawet wilki! Co się okazało, były to konie…

 {mospagebreak}

25.VI (sobota)

 

…rano obudziliśmy się okrążeni przez 31-konne stado. Początkowo bojaźliwe zwierzaki, gdy zauważyły, że jesteśmy przyjacielsko nastawieni, zaczęły się coraz mocniej spoufalać. Miarka się przebrała, kiedy nie mogliśmy jeść śniadania z powodu wszędobylskich koni, które wlazły między nas, namioty i rozłożone karimaty, i nie mogliśmy ich w żaden już sposób odgonić! Krzyczenie, klaskanie, tupanie i machanie rękami już wcale nie działało! I kiedy jeden z natrętów stuknął Fijałka zębami w głowę, przyszedł czas na naszą tajną broń (i ostatnią deskę ratunku, której czepiliśmy się jak tonący brzytwy) – gitarrra!! Jak wyjechałem tym wścibskim koniom z E-dur’a, to pomykały wszystkie jak potulne baranki! Teraz już wiem, że warto było tachać tą deskę (ratunku) przez pół świata J

            Chodząc tu bez oznaczeń na szlakach (bo z tym naprawdę bida na Ukrainie) łatwo się pogubić (no chyba że jest się w górach Czarnohory hehe). Przedzierając się „na przełaj” przez jakieś lasy, szukając wciąż polsko-czechosłowackich słupków granicznych, dotarliśmy do Krzyża Legionów z I wojny światowej:

                        Młodzieży polska, patrz na ten krzyż,

                        bo polskie legiony dźwignęły go wzwyż,

                        idąc przez góry, lasy i wały,

                        dla Ciebie Polsko i dla Twej chwały.

Taki oto widnieje na nim wiersz, wyryty bagnetem przez umierającego Polaka…

Po drodze do Bistricy (dawnej Rafajłowej) zjedliśmy obiadek w uroczym miejscu (natura WSZECHOGARNIAJĄCA).

W Bistricy, jak po kilku nieudanych próbach dotarliśmy do „normalnego” otwartego sklepu, pani sklepowa na swym liczydle skrzętnie dodawała nam zrywny do rachunku, tak że cokolwiek by się nie brało, zawsze jej wychodziło co najmniej 18. Poszliśmy się posilić do baru obok. Przymierzyliśmy huculskie łaszki, które wisiały tam na ścianie i… zostaliśmy zaproszeni do stolika obok na braterską wódkę przez Ukraińców w wieku średnim w białych koszulach. Całe szczęście, że udało nam się, nie urażając nikogo, po przyjacielsku opuścić towarzystwo, bo panom, widać było, bardzo się nasze dziołchy podobały J

Po drodze na miejsce noclegu nasz niezawodny prezes załatwił za darmochę z 5 kg pyrów, a rano pewien gospodarz, który nam wskazał fajne miejsce na obóz, uraczył nas

3-litrowym słojem ciepłego (prosto od krowy) mleka. Pit osobiście nadzorował, czy gospodyni odpowiednio pociąga za krowie dydki 😉

 

26.VI (niedziela)

 

Po wypiciu tych 3 litrów mleka wyszliśmy w stronę Sowuli. Dobrze, że Pit przeanalizował sytuację i okazało się, że jesteśmy nie w tej dolinie co trzeba… hehe (no ja się przyznam, że poprzedniego wieczoru, po polsko-ukraińskim „spotkaniu integracyjnym”, nie zwracałem zbyt dużo na drogę 😀 )                 Więc znów poszliśmy przez Bistricę. Przez 1,5 godziny szły z nami wzdłuż doliny 2 psy – jak się okazało, ukraińskie suczki nie są łatwe 😉

Spotkaliśmy też dwóch Ślązaków, którzy wprowadzili nas na miejsce noclegu (już ok. 15:00!! J ) na mierzei między stawem z wodospadem i rzeką. To był jeden z lepszych dni – totalne rozprężenie, sjesta i zajęcia w podgrupach. Z Pitem zbudowaliśmy sobie tamę (w górskiej, rwącej rzece nie jest to łatwe), czym spiętrzyliśmy rzekę tak, że dziewczyny narzekały, że nie mają na czym stać, bo wszystkie kamienie zalało. Pięknie działała! J Poza tym rżnęliśmy w karty i cieszyliśmy swe nogi i ramiona błogim stanem lenistwa. No i wreszcie cały wieczór na ognisko z gitarą. Bajka J

 

27.VI (poniedziałek)

 

Najdłuższy dzień wyprawy :-/ Wstaliśmy o 4 nad ranem (mimo to nie zagrałem bluess’a), by o 6 wyjść na Sowulę. Było to podyktowane tym, że busa z Bistricy (znów tu) mieliśmy mieć po 16:30. Wyruszyliśmy w górę, pozostawiając cały dobytek niestrzeżony na mierzei. Trzeba wierzyć w ludzi, nie? Daleko jednak w pełnym składzie nie uszliśmy, bo po tylu dniach nadwyrężania nóg, zaczęły się one na nas mścić! Madzia z Pitem musieli wrócić do bazy (szczęściarze – znów mieli labę J). My postanowiliśmy zaryzykować i pociągnęliśmy dalej w górę. Szliśmy pięknym (tylko na mapie) szlakiem na Okopy, „nie polecanym” jednak w przewodniku z powodu bardzo ciężkich do przebrnięcia wiatrołomów. No cóż – nie ma to jak dziecko, które samo musi dotknąć ognia, by się przekonać, że parzy. My też GORĄCO NIE POLECAMY tego „szlaku”, którego przez te cholerne wiatrołomy po prostu nie ma! 3 godziny błądziliśmy po lesie z kompasem i mapą, by przejść 1-godzinną trasę :/

Po dojściu (już normalnym szlakiem) do polsko-czeskiego słupka granicznego nr 18, spojrzeliśmy na Małą i Dużą Sowulę, zrobiliśmy im piękne zdjęcie i zdecydowaliśmy, że już nie mamy czasu na nie J Wróciliśmy oczywiście inną drogą, przecierając swój własny szlak przez zielska i śliskie kamienie potoku. Do bazy (o dziwo!) dotarliśmy już o 14:00 (wg wcześniejszych zamierzeń). Tu namiot nr 2 (Agata, Kasia i ja) okazał szczyt zorganizowania – do 15:00 złożyliśmy namiot, zrobiliśmy pranie, ugotowaliśmy i zjedliśmy obiad, doprowadziliśmy się trochę do porządku, spakowaliśmy i wyszliśmy do Bistricy (to już trzecia wizyta w tej wsi!). Bus o 16:30 (jak to bywa na Ukrainie) po prostu nie przyjechał :-]

Pojechaliśmy więc (dzieląc się na 2 podgrupy) stopem do Nadwornej, a potem pociągiem do Ivano-Frankowska. Mało brakowało, a nasza drużyna by się na dobre rozpadła. Jednak jakimś cudem daliśmy radę…

Przy stacji w Ivano Frankowsku furorę zrobiły pirożki – wszędzie się za nimi rozglądamy J Pirożkożercy. Pani „Pirożkowa” okazała się tak miłą osobą (z korzeniami polskimi), że już za drugim podejściem do niej, dawała dodatkowe pirożki gratis – na ładne (ładne bo polskie) oczy i uśmiech.

 {mospagebreak}

28.VI (wtorek)

 

Po 1:00 w nocy wsiedliśmy w kuszetę (tym razem tzw. „obszczyjwagon”) do Czeremchy. Tu na dworcu (znów ok. 4:00 nad ranem) obejrzeliśmy następny ciekawy WC i po zostawieniu bagaży w przechowalni, zrobiliśmy spacer po mieście. Świeto konstytucji i wczesne godziny ranne sprawiły, że nasze łażenie obijało się o zamknięte sklepy i lokale, a nawet jak coś było otwarte, to i tak się okazywało, że było zamknięte. Po przedostaniu się przez miasto na ABTOBAK3AЛ, pełnym i gorącym autobusem wypełnionym po brzegi spoconymi ludźmi (a najbardziej chyba my), ruszyliśmy do Chocimia, a tam najazd na twierdzę. Ja twierdzę, że jest piękna, ale też pełna Polaków (jak wszystkie turystyczne miejsca na Ukrainie). Równie monumentalnie wyglądała z postawionego nieopodal wychodka. Furorę zrobiła też studnia przy jakimś barze-bistro, z której trzeba było sobie samemu wydobyć wodę, i dzięki której nie musiałem iść daleko do rzeki, by umyć ręce po strategicznie położonym wychodku.

Do Kamieńca Podolskiego udaliśmy się marszrutką, którego kierowca koniecznie chciał nas skasować za 7 osób. Na miejscu udaliśmy się w stronę dawnego Ratusza Polskiego na Rynku Polskim, naprzeciwko którego miał się znajdować rzekomy tani hotelik, o których dowiedzieliśmy się od spotkanych wcześniej na szlaku Ślązaków. Znów wtopa… Jeśli nawet kiedyś był tam ten hotel, to już go nie ma (widocznie był za tani i splajtował ;). Postanowiliśmy nie udawać się od razu do innych hoteli, tylko spytać o nocleg polskiego księdza u oo. Paulinów w byłym klasztorze Dominikanów, znajdującym się przy tymże Rynku Polskim. Zachowujący się trochę jak gwiazda, traktujący nas z góry i stawiający nam (też z góry) pełno warunków i zakazów ksiądz, umieścił nas… UWAGA!!… w kościele! W tym remontowanym klasztorze znajduje się wydzielona przez płyty pilśniowe część jednej bocznej nawy, służąca właśnie jako „pokój gościnny” dla pielgrzymów (takich np. jak my ;))

Przyjęliśmy srogie warunki księdza i m. in. staraliśmy się tam nie pić, nie palić i wrócić przed 22:00. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wróciliśmy, a w kościele odbywała się jakaś wieczorna msza! Musieliśmy w ciszy odczekać ją w naszym „pokoju”, bo przez te pilśniowe „ściany” słychać przecież było każde pierdnięcie!

 

29.VI (środa)

 

Rano uregulowałem porachunki z księdzem – umówiliśmy się, że damy mu po 10 UHR (czyli niecałe 7 zł)… szkoda, że dałem mu całą „pięćdziesiątkę”, bo okazało się, że liczył na trochę mniej. Nie mając drobnych przy sobie, wydał mi w czereśniach do mojej czapki – szkoda tylko, że były nieprzebrane… albo właśnie przebrane, ale dał te odrzuty :/ Powiedziałem mu, że będzie na remont katedry. Myślę, że zrobiliśmy dobre podstawy do dalszej współpracy księdza z poznańskimi studentami. Jak ktoś z Was trafi do Kamieńca Podolskiego, niech powoła się u księdza na naszą „piątkę” 😉

Po najdłuższej chyba sypialnej uczcie całego wyjazdu (i to w kościele taka rozpusta;) ruszyliśmy na twierdzę w Kamieńcu Podolskim. Rynek Polski, przy którym spaliśmy, ma jeszcze tą wielką zaletę, że znajduje się bardzo blisko twierdzy.

Wiecie jaka jest różnica między czerwonym i zielonym światłem na pasach na Ukrainie? Na czerwonym należy stać (dla własnego dobra), a na zielonym można już próbować wymuszać 😉

Poza fajnym zamkiem można w tym mieście odwiedzić „targ niesamowity”. Ja – z Opoczna rodem, czyli z chłopak z prowincji – nie dziwiłem się temu widokowi tak mocno, jak nasze Poznanianki (Kasia i Agatka). A co tam było? Np. duże worki z różnymi zbożami, mąką, kaszami, płatkami owsianymi i inne, masa kurczaków, pieski, kotki, sklep z KASETAMI MAGNETOFONOWYMI, stoiska z samymi niemalże reklamówkami (HUGO BOSS oczywiście króluje) oraz kilka hal tematycznych: 1) z wędlinami, 2) z mięsem, 3) z przetworami mlecznymi i miodem. Swąd w poszczególnych halach od najbardziej znośnego do najgorszego (ale i tak nic nie przebiło smrodu w hali targowej we Lwowie, gdzie chłodziarki stoją tylko dla picu).

Wsiedliśmy do autobusu relacji: stolica Mołdawii –> Chmielnicki. Zanim ruszył, przez autobus przewinęło się kilka osób proszących o jałmużnę, powołujące się na miłosierdzie boskie, człowieczeństwo itd. Te widoki chyba najbardziej kłują na Ukrainie…

W Chmielnickim następny kwiatek wyjazdu – kolejka do kas biletowych na dworcu kolejowym (a może kolejkowym? hehe). Myślę, że w Polsce to by była kolejka na 15-20 minut. Czekaliśmy półtora godziny! Było to typowa wschodnioeuropejska, socjalistyczna kolejka do zaledwie 3 okienek, rozbudowana na taką samą szerokość, jak i długa, gdzie mimo to każdy wie za kim stoi. Typowy Anglik na pewno od razu by się zeźlił w takiej kolejce J Najzabawniejsze było to, gdy nagle w jednej z tych trzech kolejek zawrzało… Okazało się, że „czas na przerwę!” J A co tam, że ludzie po półtora godziny stoją! Bach – okienko komuś przed nosem na 20 minut i już! Krótka piłka.

 

30.VI (czwartek)

Z samego zasrańca – ok. 4:00 (mimo to znów nie zagrałem bluess’a) – wylądowaliśmy we Lwowie. Tu spotkaliśmy następną Polkę, która akurat wybierała się na Krym. Z głównego dworca udaliśmy się na dworzec pociągów pasażernych (czyli oddzielone podobnie jak Warszawa Centralna i Śródmieście). Absurd tu jednak polegał na tym, że bardzo od siebie oddalone! (natomiast żeby przejść pomiędzy dwoma ww. Warszawami, nie trzeba nawet wychodzić na powierzchnię!). Gdyby nie Fijałek (mówię Wam, ten gość wszystko wie… dobrze, że był tam już wcześniej ze 2 razy), to by nam trochę zajęło, by się zorientować co i gdzie. Pasażernym, zaraz po wschodzie słońca, pojechaliśmy pod granicę. Tu ścigaliśmy się w chodzie na 2,5 km z bandą babusiek-mrówek. Nieźle nam poszło (mimo plecaków), ale i tak dotarliśmy przed ukraińską odprawę do dosyć już sporego zbioru przemytników. Mówię Wam – było bardzo gorąco, i nie chodzi mi tu tylko o palące słońce. To było najcięższe 20 m całej naszej ukraińskiej wyprawy. Naprawdę wolałbym tą odległość pokonać wspinając się z plecakiem pod górę o nachyleniu 80˚. Tu, przed tą ukraińską odprawą celną, nie było już żadnej kolejki. Liczyły się tylko łokcie. Większość Ukraińców wznosiło okrzyki, jakby jakiś porządek tu jednak niby panował: „Pani tu nie stała!”, „Nie pchać się!”, „Wynocha nazad do kolejki!” itd. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a tłum cisnął coraz mocniej i było coraz ciaśniej, a my, nie dość, że z dużymi plecakami, to jeszcze z gitarą :-/  Przepychany ze wszystkich stron tłum zaczął falować, aż ludzie przewracali się o siebie jak domino. Ludzie krzyczeli coraz głośniej „Ne pchajte se!” „Nazad! Nazad!”. W pewnym momencie rozzłoszczony na tą powolną ukraińską odprawę tłum zaczął krzyczeć „Hańba! Hańba!”. Jedna babuszka w tłumie zemdlała… podziwiam wytrwałość i determinację tych ludzi, którzy walczą tu o chleb dla rodziny. Dla niektórych jest to jedyny sposób wyżywienia jej. Jedna „mrówka” nam powiedziała, że dużo ludzi zarabia tu 5 UHR dziennie. Czy ktoś z Was wyobraża sobie przeżyć z rodziną za 3,5 zł dziennie, przy cenach żywności podobnych do polskich, tylko o gorszej jakości?! To jest jak u nas w zaawansowanym socjalizmie – wszyscy (prawie) mieli po równo (czyli nic), a mimo to dzięki kombinowaniu jakoś żyli.

Nagle przy drzwiach zrobiło się głośno i zaczęła się jakaś nieregularna bójka między paroma osobami. Okazało się, że to jakiś Polak przepychał się trochę sprawniej i szybko znalazł się z przodu, czym jeszcze mocniej rozjuszył i tak już wściekłe ukraińskie mrówki. To była z kolei hańba dla naszego narodu – sam bym mu chętnie wpier… jakby mi tylko ręka sięgała.

Ścisk i tragizm sytuacji, który trwał już ponad 2 h, był tak duży, że nasze dziewczyny już nie wytrzymywały. Fijałek odprowadził więc Magdę i Agatę do jakiegoś samochodu na przejście dla zmotoryzowanych. Groziło to dłuższym oczekiwaniem, a nawet cofnięciem razem z samochodem, ale za to w bardziej cywilizowanych warunkach. Kasia (trzeba tu ją pochwalić) pełna heroizmu, ale również jadąca na strzępkach nerwów, pozostała z nami w tej zabójczej „kolejce”. Po ponad 2 i pół h udało nam się przecisnąć do tego upragnionego wąskiego gardła (a może raczej tłum już nas tam docisnął). Z ulgą znaleźliśmy się w strefie międzygranicznej. Minęliśmy tu kilka babusiek, które mimo ogromnego upału, chowały fajki i flachy pod przeróżne gorsety, rajtuzy itd. Przed nami druga część zabawy – odprawa polska. Tu ujrzeliśmy jeszcze większą grupę ludzi czekających przed odprawą. Jeden z moich sfatygowanych sandałów tak się zestresował, że popuścił i… odpadła 1/3 jego podeszwy :-]

Ku naszej jednak radości polskie siły celne pozwoliły nam – turystom – przeskoczyć płotek i prężnym krokiem przedefilować (w moim przypadku na boso) obok całej kolejki :))) i wejść do odprawy. Tu przekazaliśmy polskim celnikom, spreparowany przez Fijałka, list ze skargą (ale my skarżypyty jesteśmy) na ukraińskie służby celne, które podczas wejścia na Ukrainę próbowały wymusić na nas wykupienie ubezpieczenia, które od paru lat obowiązkowe już nie jest. Celnik był bardzo zadowolony, że zwracamy czynnie na to uwagę.

            W Medyce wsiedliśmy do busa (takich komfortów, mimo częstego jeżdżenia busami na Ukrainie, nie udało nam się zakosztować przez całe 2 tyg.). Jak ruszył w stronę Przemyśla, to aż nie wierzyliśmy, że pojazd na drodze może się tak mało trząść! Polskie drogi są super! Po chwili minęliśmy tablicę „Witamy w Unii Europejskiej” J

            Nasze pobożne plany pojechania w stronę Poznania o 9:13 rano (czasu polskiego) spaliły na panewce już jak tylko stanęliśmy w „kolejce” przed ukraińską odprawą. Teraz liczyliśmy na to, że pozostawione na pastwę zmotoryzowanego przemytnika dziewczyny dotrą przed 11:28 do Przemyśla. Na szczęście nie dotarły J i uniknęliśmy męk, jakie przeżywaliśmy wracając z I Rajdu Ekonomisty. Nasze zguby, o które Fijałek się tak bardzo martwił (a szczególnie o jedną), aż omało nie otworzył przeznaczonych na bardzo czarną godzinę fajek za 40 kopiejek (czyli 25 gr J), przyjechały 2 i pół h po nas. Można je spokojnie nazwać „frakcją przemytników”, bo okazało się, że przyłożyły swe ręce do tego procederu J

            Zjedliśmy obiad w znanym już (m. in.) przeze mnie i Ola poPRLowskim barze i zrobiliśmy sobie metę na peronie 2, przy peronowym zlewie J Niektórzy ludzie dziwnie się na nas patrzyli, gdy zrobiliśmy użytek z tego zlewu nie tylko do umycia rąk i twarzy, ale też do płukania warzyw i owoców, mycia zębów, a nawet i nóg J Świetnie zacienione miejsce! Czekając na najdłuższy (w sensie trasy) polski pociąg Przemyśl-Szczecin o 19:02, zwiedziliśmy w międzyczasie Przemyśl. Ależ to piękne miasto! Te stare kamienice, uliczki, deptak, rynek, kościoły i świetna lodziarnia… po prostu cudo! Gorąco polecamy lodziarnię „Fiore”! Jest bajkowa (dosłownie).

            W pociągu już kończył się nasz wypad. Ja jeszcze miałem w Krakowie 3-godzinną przerwę w podróży do upragnionego Opoczna, którą mój brat Mirek świetnie mi zorganizował. Ściągnął na 23:00 na dworzec Magdę Bojakowską oraz sam siebie w pełnym rynsztunku, i zabrali mnie do „Czasem trzeba” J Fajna knajpa piwniczna – czasem trzeba się tam wybrać 😉

 

Ogólne wrażenie po Ukrainie? Warto tam pojechać, by się przekonać jak wspaniałym i mocno posuniętym cywilizacyjnie krajem jest Polska – po takim wyjeździe nie ma najmniejszego problemu, by to docenić.

 
Przemysław Cienciała