Relacja „But w Wodzie 2017 – Tatry Zachodnie”

Choć minęło już sporo czasu, postanowiłem zrobić małą retrospekcję i opisać wrażenia z mojego pierwszego “Buta w wodzie”. Tatry Zachodnie wydawały mi się dość nietypowym miejscem na marcowe łazikowanie po górach, ale jak się miało później okazać, wybór ten był strzałem w dziesiątkę. Trzydniowy wyjazd, w którym nie zabrakło dobrej pogody, pięknych widoków i rozśpiewanej ekipy sympatycznych ludzi.

Najdłuższy dzień

W piątek około 22, objuczony jak koń, z 40 litrowym plecakiem wypchanym po brzegi i dwiema reklamówkami jedzenia, zjawiam się na miejscu zbiórki – obok kas biletowych poznańskiego dworca. Z minuty na minutę grupka „objuczonych” powiększa się i po chwili jest już nas 20 osób, rozdanie informatorków i ruszamy na peron. Po rozlokowaniu się w pociągu odkrywam, że szczęśliwie znalazłem się w przedziale muzycznym, z czego jestem niezmiernie rad. Do późnej nocy podróż umila nam grająca na gitarze Martyna, której wtórują głosy całego przedziału ;). Krótka drzemka (a właściwie półsen) i o 6 rano w sobotę dojeżdżamy do Krakowa. Na dworcu autobusowym mamy godzinę przerwy, to idealna ilość czasu na polowe śniadanie. Dalszą podróż kontynuujemy już autobusem o wdzięcznej nazwie Szwagropol. Za szybami powoli znikają poranne mgły i pojawia się słońce – dobry zwiastun na początku wyjazdu. Wysiadka w Zakopanem o 9 rano, chwila przerwy na ostatnie zakupy i krótka podwózka busem do Kuźnic. Wreszcie można wrzucić plecak, zasznurować solidnie buty i ruszyć pieszo w stronę kochanych gór. Po chwili marszu docieramy do granic TPN, gdzie nasz Harnaś wyjazdu kupuje bilety wstępu dla całej ekipy, a już 30 minut później jesteśmy na polanie Kalatówki – pamiątkowe zdjęcie i maszerujemy dalej leśną ścieżką do schroniska na hali Kondratowej. Po zjedzeniu drugiego śniadania, część grupy wyrusza szybciej, a ja zostaję w grupie maruderów 😉 Z Anią, Jankiem i Darkiem ruszamy z werwą w stronę Kondrackiej Kopy.

Podejście daje nieźle popalić, raczki przydają się na oblodzonej warstwie wysokiego śniegu jak nigdy dotąd. Po godzinie mozolnego człapania dostajemy się na grań i po chwili jesteśmy już na Kondratowej Kopie 2005 m n.p.m., nasz pierwszy dwutysięcznik zdobyty zimą. Widok ośnieżonych szczytów rekompensuje trudy podejścia – warto było nagiąć plan i nadłożyć trochę drogi dla takich pejzażów.

Przenikliwy wiatr nie pozwala jednak na dłuższe rozczulanie się nad pięknem przyrody i zmusza nas do szybkiego marszu granią w kierunku Giewontu. Przed „atakiem szczytowym” na osławioną górę chowamy plecaki w kosodrzewinie, żeby „na lekko” zdobyć szczyt, jeszcze tylko trochę „łańcuchowania”, raz ,dwa i … jesteśmy pod słynnym krzyżem na Giewoncie. Na górze spotykamy jedynie dwie osoby (!) W tak kameralnym gronie raczymy się widoczkami, robimy kilka obowiązkowych fotek i wracamy.

Strome zejście z grani w dolinę Małej Łąki momentami przypomina jazdę na nartach – pokonujemy ten odcinek, na szczęście, bez kontuzji, za to z salwą śmiechu i niezłą dawką adrenaliny. Prędkość zjazdu na butach w dół i czynione przy tym wymyślne figury robiły swoje 😉 Po karkołomnym zejściu/zjeździe(?) zaczyna się spokojniejsza część drogi i po 30 minutach marszu docieramy na Wielką Polanę w Dolinie Małej Łąki, na końcu której zatrzymujemy się na małe „co nieco”.

Wkrótce dołączają do nas także Wojtek i Kamila. Robi się coraz chłodniej i ciemniej, więc nie czekając dłużej, ruszamy najłatwiejsza trasą w kierunku naszego noclegu. Ostatni odcinek trasy to idąca skrajem lasu „Ścieżka Pod Reglami”, na której spotyka nas miła niespodzianka – naszym oczom ukazują się pierwsze na tym rajdzie krokusy w ilości zdecydowanie dużej. Tuż przed zachodem słońca docieramy do miejscowości Nędzówka, jeszcze tylko wizyta w spożywczaku i po chwili znajdujemy upragniony hostel MTB Kościelisko. Całkiem przyjemna drewniana chata ze specyficznym, acz sympatycznym człowiekiem z obsługi. W hostelu jest wszystko czego potrzeba zmęczonemu łazikowi: gorący prysznic, komfortowe łóżka, kuchnia i przestronna sala integracyjna, w której do późnych godzin nocnych regenerują siły strudzeni setkowicze :).

Dzień drugi

Wczesnym rankiem, wraz z kilkoma osobami, wyruszamy z hostelu na poranną mszę do oddalonych o kilka kilometrów Kir, mroźne powietrze po chwili marszu zmywa z twarzy resztki snu. Po tej porannej „rozgrzewce” fizycznej i duchowej, z jeszcze większym apetytem pochłaniamy śniadanie. Krótkie pakowanie plecaków, zbiórka przed hostelem i o godzinie 09:00 zwartą grupą ponownie wyruszamy w kierunku Kir. Po 20 minutach deptania betonowego chodnika dochodzimy do Bramy Kantaka, gdzie wchodzimy na teren TPN.

Dalej już idziemy po szerokiej szutrowej drodze w stronę Cudakowej Polanki, prawie niezauważalnie, ale jednak wspina się do góry. Kolejno mijamy kaplice zbójnicką, ślady XIX wiecznych hut kościeleckich i cieszące się dużym zainteresowaniem niebieskie Toitoi’e. Tuż za Polaną Pisaną odbijamy od zielonego szlaku, aby zobaczyć Smoczą Jamę – przelotową jaskinię. Prowadzi do niej oblodzona i wąska, wijąca się wśród skałek ścieżka w Wąwozie Kraków. Aby dostać się do samej jaskini, trzeba ponadto wspiąć się po drabinie (co dostarczyło uczestnikom wielu emocji ) i skorzystać z kilku łańcuchów.

W Smoczej Jamie jest ciemno, ślisko i wieje, więc bez zbędnych ceregieli przechodzimy na jej drugą stronę, skąd kierujemy się na malowniczo położone zbocze Hali Pisanej. Piękny widok na Suchy Wierch i skalistych „kolegów” zatrzymuje nas na dłuższą chwilę, po czym wracamy na szutrową drogę, którą docieramy do schroniska na Hali Ornak. Przyjemnie położona, zalana słońcem hala, jest miejscem, gdzie kanapki, kwaśnica, piwo i sernik smakują najlepiej ;).

Po tym odpoczynku czeka nas przeprawa dnia – podejście na położoną 350 metrów wyżej Przełęcz Iwaniacką. Trasa jest oblodzona, więc raki i raczki ponownie lądują na butach. Po godzinie forsownego podejścia docieramy na przełęcz, gdzie można spokojnie „odparować” 😉

Po krótkim odpoczynku schodzimy w dół na Polanę Iwanówkę. Późne słońce na południowym stoku doliny zatrzymuje nas na kwadrans leżenia „kołami do góry”. Od celu dzisiejszej wędrówki dzielą nas już niecałe dwa kilometry, z tego połowa wiedzie wygodną szutrową drogą. Odpowiedź na wirujące we wszystkich głowach pytanie, towarzyszące od początku rajdu „Będą, czy nie będą?” jest tuż, tuż. Przed godziną 16 docieramy do Polany Chochołowskiej i… TAK! SĄ!

Gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg, ale są też długo oczekiwane całe połacie fioletowych kwiatków :). Mała sesja zdjęciowa z krokusami na tle Tatr i już tylko kilka kroków do schroniska PTTK. W schronisku stołówka i sale sypialne pamiętają chyba jeszcze czasy PRL, ale najważniejsze rzeczy, czyli ciepły posiłek, gorący prysznic i sucha prycza są dostępne ;). Jest też miejsce do biesiadowania, gdzie powoli zbierają się najwytrwalsi Setkowicze ( jakieś 90 % grupy 😀 ), żeby przystąpić do kolejnej regeneracji sił.

Dzień trzeci

Wczesna pobudka, szybkie pakowanie, ekspresowe śniadanie i już o godzinie 9 wyruszamy ze schroniska czteroosobową grupą, zostawiając resztę maruderów i krokusy za sobą. Przed nami jeszcze kawał drogi i konieczność stawienia się w Kirach na godzinę 12.20 (umówiony bus), więc maszerujemy dość żwawo. W dolinie Dudowej odbijamy na wschód, idąc dalej czarnym szlakiem – Ścieżką nad Reglami. Pierwsze podejście i jesteśmy pod Jamską Czubą, a 30 minut później docieramy na Wierch Spalenisko, gdzie spotykamy Alę, Monikę, Martynę i Krzyśka, robimy kilka wspólnych zdjęć i ruszamy dalej.

Poranne chmury powoli się rozwiewają i pojawia się słońce. Dochodzimy akurat na ostatnią halę przed zejściem do Doliny Kościeliskiej. Słońce, widoczki, sucha trawa, pojedyncze krokusy – tak, zdecydowanie jest to odpowiedni moment, żeby jeszcze trochę poleżakować i kolejny raz nasycić wzrok pięknem Tatr.

Dalej już prosto zielonym szlakiem od Wyżni Kira Miętusia na przystanek w Kirach. Przycisnęliśmy z tempem marszu na tyle, że do godziny odjazdu busa zostało sporo czasu, więc bez zastanowienia korzystamy z okazji zjedzenia w góralskiej karczmie. Marszrutka stawia się punktualnie i zabiera nas do Zakopanego, na miejscu jeszcze tylko małe zakupy lokalnych specjałów i przesiadamy się do oczekującego na nas „Szwagropola”. Ostatnie spojrzenie za siebie i już jedziemy autokarem do Krakowa. Mimo zakorkowanych krakowskich ulic, docieramy na dworzec na czas. W pociągu jest już pełen relaks, tym razem ląduje w przedziale bez oprawy muzycznej, ale wystarczą dwa kroki żeby znaleźć się wsród rozśpiewanych setkowiczów. Przeplatając sen ze śpiewem,  docieramy do Poznania przed północą. Na dworcu, już tradycyjnie, rajd zwieńcza gromkie „hip, hip…HURA!” na cześć organizatorki (Ani :)). Cóż, wszystko dobre, co się dobrze kończy, a teraz czas wracać do domu…

Choć po górach chodzę już wiele lat, była to moja pierwsza zimowa wizyta w Tatach Zachodnich. Wspaniałe widoki ośnieżonych szczytów, hale porośnięte pierwszymi krokusami i przyroda TPN, przy małej ilości turystów, rozbudza apetyt na kolejne zimowe wyjazdy w wysokie góry… oczywiście z SeTKą.

Radek