Relacja „Śladami nawałnicy” spływ kajakowy rzeką Brdą 2018

Jednym z kluczowych powodów, dla których warto było wziąć udział w spływie „Śladami nawałnicy” był fakt, iż swój początek miał on w miejscowości o niezwykle osobliwej nazwie Swornegacie, którą warto odwiedzić choćby tylko dla samej możliwości pochwalenia się kiedyś wnukom 🙂
Kiedy przyjechaliśmy do Ośrodka Wypoczynkowego Psia Góra i zostaliśmy oczarowani przepięknym widokiem jeziora, architekturą głównego budynku i nowym placem zabaw okazało się, że to nie tutaj i musieliśmy się kawałeczek cofnąć do Przystani Jachtowej na Psiej Górze. Na szczęście we właściwym miejscu też było w porządku – ciepła woda w łazience, pole namiotowe (lekko pochyłe, ale z miejscem na ognisko i boiskiem do siatkówki), a nieopodal molo.

Pierwsi Setkowicze już na nas czekali z namiotami rozbitymi w co dogodniejszych miejscach – płasko i nie za daleko, ale też nie za blisko ogniska, o którym weterani wiedzą, że na rajdach i spływach potrafi płonąć do godzin wczesno porannych. Przyjechała Kasia organizatorka i przywiozła pizzę. W pierwszej kolejności nakarmieni zostali kierowcy, mający wkrótce odwieźć samochody do Rytla i wrócić z dostawcą kajaków.
Gdy już wszyscy byliśmy na miejscu rozpalono ognisko, wyciągnięto gitary i rozpoczęła się integracja. Na początku bez szaleństw, w małych odseparowanych od siebie grupkach. Tego dnia swoje urodziny obchodził Andrzej, naczelny bard sekcji, na którego czekała mała niespodzianka. Gdy pojawił się przy ognisku, na dany bardzo czytelny znak-sygnał, odśpiewaliśmy mu wszyscy pieśń „Sto lat”, złożyliśmy życzenia i wręczyliśmy przygotowany wcześniej specjalny zestaw prezentów m.in. winko, szelki do tańczenia. Śpiew i muzyka gitar niezwykle przypadły do gustu uczestnikom biesiady – szczególnie jednemu Panu spoza Setki, który wyraźnie wyprzedził pozostałych w wyścigu po dobry humor i jeszcze lepszą zabawę.

Następnego dnia (sobota, 4.08. A.D. 2018) nie obyło się bez malutkiego opóźnienia, ale w końcu przyjechała druga transza kajaków i wszyscy razem, niczym stadko nartników, pokryliśmy powierzchnię jeziora i wyruszyliśmy w drogę. Początkowy etap spływu część z nas spędziła na nauce wiosłowania, sterowania, synchronizacji z partnerem i oswajaniu się z kajakiem.

Mieliśmy na to dużo miejsca na trasie wiodącej pierwszego dnia głównie po powierzchni bodaj czterech malowniczych, ciągnących się w nieskończoność jezior, na których hulał wiatr, a łajbę znosiły prądy.

Tym większy podziw budzi fakt, że nadrobiliśmy straty czasowe i dotarliśmy na miejsce postoju w Czernicy mniej więcej o planowanej godzinie. Tam udaliśmy się na obiad.
W restauracji Młyn przygotowanej na przyjęcie 50 gości chyba jeszcze nie widziano na raz ponad czterdziestu głodnych osób, które chciałyby się posilić. Mało nie doprowadziliśmy obsługi do zawału, dzielnie jednak robili co w ich mocy by stanąć na wysokości zadania. Wieść niesie, że po naszym odejściu, cała załoga złożyła podanie o dwutygodniowy urlop. Frytki według tajnej receptury były pierwsza klasa, jeśli kiedyś będziecie w Młynie, przytulcie ode mnie szefa kuchni.
W związku z tym, że żar lał się z nieba, wypiłem rozpuszczony batonik Mars znajdujący się w mojej torbie podręcznej, popiłem wodą i wypłynęliśmy w dalszą podróż, której tego dnia nie zostało już zbyt wiele.
Dopłynęliśmy do zapory w Mylofie, gdzie na plaży przywitały nas dwie Setkowiczki, które w poszukiwaniu postoju w Czernicy minęły go i dotarły do miejsca noclegu przed resztą ferajny.
W Mylofie dołączył też do ekipy Kuba, płynący swoją pomarańczową jedynką, również wyprzedziwszy wcześniej naszą grupę.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokonuje zapory kajakiem, zdecydowaliśmy się na przewiezienie naszych rydwanów na pole namiotowe po drugiej stronie przeszkody czekającymi na nas specjalnymi wózkami, a gdy dotarły nasze bagaże zabraliśmy się za rozbijanie obozu. Kto chciał mógł wziąć prysznic, a że wszyscy chcieli, to ja swój brałem, gdy już się ściemniło, jednak poradziłem sobie z półmrokiem święcąc oczami i przykładem.

Na niebie zbierały się chmury, w chmurach błyskały błyskawice. Pan Bóg jednak czuwał i burza nie zmoczyła naszego pola tylko uprzejmie je ominęła, my zaś do późna w nocy śpiewaliśmy znów i graliśmy przy ognisku. Stare Dobre Małżeństwo, Kilera, Nohavicę…Tak minął wieczór i nastał poranek, trzeci dzień naszego wyjazdu.
W niedzielę przed wypłynięciem zrobiliśmy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie i wyruszyliśmy z mniejszym niż ubiegłego dnia opóźnieniem (może z półgodzinnym, jak na STK to wręcz przed czasem). Wyzwaniem okazało się zniesienie kajaków na miejsce wodowania u stóp zapory, do którego prowadziło odrobinę strome i przy tym nieco śliskie zejście. Daliśmy jednak radę, no bo czemu mielibyśmy nie dać.
Część z nas spieszyła się by o 11:30 wziąć udział w mszy świętej w kościele w Rytlu. Opóźnienie udało się nadrobić, jednak miejsce postoju było na tyle dobrze schowane gdzieś za mijanym w pewnym momencie mostem, że wylądowaliśmy za daleko i już tego dnia nie udało mi się dotrzeć na mszę.
Trasa wiodła korytem Brdy meandrującej wśród pól i lasów, co jakiś czas naszym oczom ukazywały się powalone przez nawałnicę drzewa. Wyglądało to doprawdy niesamowicie.
Tego dnia do rzeczy przewróconych dołączył także kajak naszej organizatorki Kasi i jej partnera Mariusza wraz z zawartością i nimi samymi, a i mnie zdarzyło się wpaść w odmęty Brdy, choć na szczęście kajak się uchował, co zawdzięczam charakterystycznej metodzie spływania na tzw. gondoliera.
Wyschnąć i posilić się mogliśmy w barze Mewa, w którym zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Tutaj także STK rzuciła wyzwanie zapleczu gastronomicznemu, a personel podjął nierówną walkę. Pierogi długo kazały na siebie czekać. Warto było…bo były smaczne 🙂 omonomon 🙂
Końcowy etap spływu upłynął na śpiewaniu, omijaniu przeszkód i podziwianiu widoków. Wiele razy machnięto wiosłem nim w końcu dopłynęliśmy do Gołąbka – ostatniej przystani. Tam wciągnęliśmy nasze łodzie na ląd i zjedliśmy przywieziony nam żurek w chlebie – znów pierwszeństwo mieli kierowcy, gdyż zaraz mieli ruszać po swoje samochody.

Kasia wysłała każdemu z nas pocztówki, których doręczaniem zajął się prezes Jarosław.

Gdy przyjechali kierowcy zapakowaliśmy się do aut, pożegnaliśmy i wróciliśmy do swoich domków.

To był naprawdę dobry weekend… 🙂

Autor relacji: Maciej Włodarczyk (Podziękowania dla Aliny Guzikowskiej i Moniki Batkowskiej za wsparcie w przygotowaniu relacji).