„Wszystko płynie” czyli spływ kajakowy Drawą, 2-14 sierpnia 2000

W sierpniu razem z Akademią Medyczną w Poznaniu zorganizowaliśmy spływ kajakowy rzeką Drawą (2 – 14 sierpnia 2000 r.). Przepłynęliśmy trasę od Karwic do Krzyża. Pogoda wspaniała, rzeka przepiękna, a ekipa… z resztą poczytajcie sami, co robiły razem "stetoskopy" i "kalkulatory" na Drawie.
 

Latem tego roku Sekcja Turystyki Kwalifikowanej KU AZS Akademii Ekonomicznej w Poznaniu wspólnie z SWFiS Akademii Medycznej w Poznaniu zorganizowała spływ kajakowy rzeką Drawą. Już wiosną rozpoczęły się intensywne przygotowania organizacyjne, jednak nic nie zapowiadało tak wspaniałej imprezy.

Wszystko zaczęło się dość niewinnie. Kiedyś powiedziałam szefowi sekcji – Wawrzyńcowi, że chciałabym spłynąć Drawą. Niewiele później padła propozycja nie do odrzucenia, żebym może spróbowała sama taki spływ zorganizować… Potem już tylko "drobne" formalności – załatwienie kajaków, porozumienie się ze SWFiS Akademii Medycznej w osobach dra Andrzeja Deckerta (Szefa) i mgr. Macieja Zagulskiego i ogromna pomoc z ich strony (poczynając od gotowego planu spływu, kończąc na wstawiennictwie w sprawie kajaków i ich transporcie). Jeszcze tylko trzeba było zebrać chętnych (24 osoby), umówić się z nimi, ubezpieczyć sprzęt, załatwić formalności… Dobrze, że organizowałyśmy to wszystko razem z koleżanką (też Ewą). Po tym wszystkim można było rozpocząć część zasadniczą…

 

Rzeka Drawa, Karwice – Krzyż

  
Pierwszy raz… w kajaku

Dzień pierwszy: Obładowani bagażami (podobno kajaki miały być mało pakowne) przemierzamy pięciokilometrowy odcinek szosy do Karwic. W końcu udaje nam się złapać stopa. Pan jednak bardzo uprzejmie informuje nas, że stanica PTTK jest tuż za zakrętem. Strasznie długie są te zakręty, albo nam się już troi w oczach, bo mijamy co najmniej trzy. W końcu docieramy na miejsce. Wita nas obecna już część "naszego" spływu oraz szefostwo. Nasze kajaki są niebieskie, medyków – pomarańczowe. Przynajmniej trudno się pomylić. Początkowy pomysł żeby się oswoić ze sprzętem upada na rzecz celów bardziej konsumpcyjnych. W pobliskim byłym ośrodku wojskowym jest bar, w którym jak łatwo się domyśleć, wkrótce spotykamy się wszyscy w celach "integracyjnych". Brakuje nam niestety sześciu osób, a taką lukę w obsadzie kajaków trudno załatać. Chwilowo mamy inne problemy. Pewien wojskowy informuje nas, że rozbiliśmy się na terenie lądowiska dla helikopterów. Co z tego, że nieużywanym od kilkunastu lat – "W każdej chwili może tu coś wylądować i zdmuchnąć wam namioty". Na szczęście po opłaceniu noclegu problem helikopterów się rozwiązał. Jeszcze tylko krótkie ognisko wieczorne, parę słów wprowadzenia ze strony Szefa i można iść spać. W końcu jutro wypływamy na bardzo trudną rzekę, a niektórzy z nas siedzą w kajaku pierwszy raz…

Uczcić wywrotką

Dzień drugi: Odnajduje się sześć brakujących osób. Są rozbici tuż obok, tylko jakoś nikt nie skojarzył, że mogą nie być z Medycznej. Pakujemy się więc, na razie zabiera nam to niewiele czasu (ok. 2 godzin). Po skompletowaniu obsad wypływamy. W jednym z naszych kajaków honorowe miejsce z przodu zajmuje gitara. Dzięki temu chłopak, któremu w udziale przypadło miejsce z nią, zamienia się codziennie z członkiem innej obsady. W ten sposób płynął chyba z wszystkimi dziewczynami na spływie. Inni mogli mu tylko zazdrościć. Kawalkadę kajaków otwiera Szef, zamyka Maciej zabawiając maruderów rozmową. Krótki manewr zmylający, gdy po przepłynięciu paru kilometrów Jeziorem Lubie dowiedzieliśmy się, że płyniemy w przeciwnym kierunku i musimy wracać. Na szczęście okazało się, że minęliśmy wypływ rzeki o kilkadziesiąt metrów. Wpłynięcie na rzekę jedna z naszych (niebieskich) obsad postanawia uczcić wywrotką. Obyło się bez większych strat własnych. Dopływają tylko z pewnym opóźnieniem… Kolejny biwak i kolejne ognisko. Można sobie posiedzieć dłużej, bo następnego dnia wpływamy na teren poligonu, a to możemy zrobić dopiero po 15:00, kiedy teoretycznie kończy się strzelanie.

Szybko i cicho

Dzień trzeci: Poligon. Przepływamy szybko i cicho. Szef cały czas dba, żebyśmy płynęli jedną ekipą. Nie jest to proste w 30 kajaków. Stąd częste postoje w formie tratwy na środku jeziora. Bez większych przeszkód dopływamy do Prostyni. Jest już dość późno. Obok nas rozbija się spływ Czechów, którzy chyba coś świętują sądząc z ilości spożywanych kurczaków (nie tylko)… My odwiedzamy pobliski bar. Przecież nie będziemy się biernie przyglądać…

Pszczółka Maja

Dzień czwarty: Pewne problemy z wypłynięciem. Po prostu odcinek jest za krótki. W związku z tym "stetoskopy" opuszczają nas wcześniej, a my ("kalkulatory") opalamy się. W końcu zmęczeni tą wyczerpującą czynnością wypływamy. Myślę, że od tego dnia rozpoczęły się nasze późniejsze problemy ze wstawaniem i pakowaniem. Dość wspomnieć, że pod koniec spływu potrzebowaliśmy rano minimum 4 godzin żeby się zebrać. Po 2 godzinach jesteśmy na miejscu, czyli nad Jeziorem Mąkowarskim. Tu mamy zaplanowany podwójny biwak i odwiedziny. Przyjeżdża do nas szef naszej sekcji – Wawrzyniec oraz magister Edward. Ku swojemu niezadowoleniu muszą pełnić rolę naszego zaopatrzenia, a na domiar złego przegrywają w wyścigu kajakowym 4 piwa. Za to ognisko wypada świetnie. W końcu grają wszyscy nasi gitarzyści (Maciej, Mikołaj, Olek, Ola i Michał). Furorę robią trzy piosenki, z czego jedna, niewinna, bo o pszczółce Mai – staje się nieoficjalnym hymnem spływu i dorabia się kilku nowych zwrotek. Niestety zaczynają ją śpiewać też dzieci.

{mospagebreak}Potrzeba ciszy

Dzień piąty: Laba. Nie bierzemy nawet wioseł do rąk. Dziewczyny nawiązują bliższą znajomość z ratownikiem z plaży strzeżonej. Próbują bezskutecznie wynegocjować możliwość wypływania za bojki. Dla chętnych "spacer" do Kalisza Pomorskiego. Na drodze tabliczka – zmyłka – 4 km. Nie wiem dokąd oni liczyli odległość, ale na pewno nie do pierwszych zabudowań, nie mówiąc już o kawiarni. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że w sklepach praktycznie nie ma worków na śmieci, a bez tego dość trudno się obejść. Zwłaszcza w momencie, kiedy mieliśmy wpływać do parku narodowego, a tam mnóstwo przeszkód, rwący nurt i w ogóle makabra. Jakoś sobie jednak poradziliśmy. Na popołudnie Szef zarządza wypłynięcie medyków. My postanawiamy zostać (zresztą w obliczu nieobecności większości uczestników i sprzeciwu wszystkich obecnych trudno podjąć inną decyzję). Po groźbie przemalowania kajaków na niebiesko medycy też zostają z nami. I znowu ognisko. Maciej uczy nas nowej piosenki – "Żeby spać potrzeba ciszy". Jej zasadniczym elementem jest bardzo głośne krzyczenie. Nie omieszkaliśmy mu jej zaśpiewać o 4 rano. Wyszło całkiem nieźle.

Cywilizacja

Dzień szósty: Wypływamy. Dzisiaj już prawie do Drawna (biwak 2 km. przed miejscowością), a tam podobno mają być prysznice. No i najtańszy biwak na całym spływie. W Drawnie interesujący bar pamiętający miniony ustrój, market. Pełna cywilizacja.

Nowa tradycja

Dzień siódmy: Rozdzielamy się z medyczną. Oni wypływają wcześniej i płyną dłuższy odcinek, my jeszcze raz zatrzymujemy się w Drawnie na zakupach, korzystamy z osławionego prysznica i wypływamy dopiero o 16:00. Co prawda planowaliśmy (to znaczy ja planowałam) start najpóźniej o 15:00, ale cóż… nie wszystko jest możliwe. Jeszcze tego nie podejrzewałam, ale rodziła się nowa tradycja – wypływania 2 godziny po terminie podanym przeze mnie jako ostateczny. Przybrało to postać codziennie wieczorem zadawanego pytania "To o której jutro wypływamy?" i mojej odpowiedzi "Najpóźniej o 11:00". Ani razu nie ruszyliśmy przed 13:00. Wpływamy do Drawieńskiego Parku Narodowego. Objuczeni zakupami na pięć dni, bo wiadomo – totalna dzicz, brak cywilizacji, a na korzonki nikt nie miał ochoty. Ta sama obsada, co poprzednio tym razem park wita wywrotką. Zbiera się jednak z dużą wprawą. Na biwaku "Barnimie" spotykamy ekipę, której na cztery kajaki przewróciły się trzy. Podobno w takich strategicznych miejscach na brzegach stoją tubylcy i wyławiają zgubione rzeczy. Oczywiście nie w celu oddania ich właścicielom. Krótkie ognisko i spać. Jakoś tak pusto bez medyków, jednak brak 40 osób robi różnicę.

Trochę rozczarowani

Dzień ósmy: Przed nami najtrudniejszy odcinek parku. Pakujemy wszystko w bardzo dużą ilość worków, co zajmuje nam jeszcze więcej czasu niż zwykle. W końcu wypływamy. Po 2 godz. jesteśmy na miejscu. Trochę rozczarowani zastanawiamy się, gdzie były te przeszkody. Może to my mamy już taką wprawę w ich omijaniu… W "Bogdance" spotykamy medyczną.

Grzybki z ogniska

Dzień dziewiąty: Medycy wypływają, my zostajemy. Dzicz cywilizacyjna parku okazała się złudą. Codziennie na biwaki przyjeżdża pan bardzo zdezelowanym dużym Fiatem i sprzedaje chleb, mleko prosto od krowy, pyszny sernik lub jabłecznik, kiełbaski i mnóstwo innych rzeczy. Oprócz tego można u niego składać zamówienia… Pojawia się nowy problem. Ludzie naznosili z wycieczek tyle grzybów, że nie mamy pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Okazuje się, że grzybki z ogniska są całkiem niezłe, ale dobrze, że piąta menażka nam się przewróciła, bo już chyba nikt nie miał ochoty na więcej. Podjęliśmy zbiorową decyzję, że następnego dnia płyniemy dwa etapy za jednym zamachem, bo nie chce nam się pakować na godzinę płynięcia.

Pełne odprężenie

Dzień dziesiąty: Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Mijamy medyczną rozbitą na "Pstrągu" i dopływamy do "Kamiennej". Po drodze krótka przenoska i przepiękny odcinek rzeki. Pełne odprężenie, bo brak przeszkód i wreszcie w spokoju można sobie porobić zdjęcia. Z biwaku tylko dwa kilometry do Głuska. Teren wymarzony do pieszych wycieczek co oczywiście jako Sekcja Turystyki Kwalifikowanej wykorzystujemy. W końcu zostajemy tu dwie noce…

Zabrać drewno

Dzień jedenasty: Prawie wszyscy wychodzą na wycieczki. Wieczorem ma do nas dobić medyczna. Spływ już się prawie kończy. Dla niektórych z nas to będzie ostatnie ognisko. Okolice Głuska są rzeczywiście przepiękne. Wreszcie porządne jezioro z ciepłą wodą, mnóstwo jagód i grzybów (których nie wiedzieć czemu już nikt nie zbiera). Wieczorem mecz w siatkówkę kalkulatory – stetoskopy. Wygrywamy. Teraz podobno będziemy razem trenować. Pożegnalne ognisko. Jeszcze tylko krótkie przypomnienie Szefa, żeby zabrać ze sobą drewno, bo na następnym biwaku nie będzie (a tu jest takie fajne – w klocach). Część osób się przejęła, tylko nie do końca było wiadomo jak to załadować… Zasugerowaliśmy przyczepienie za kajakiem. Ognisko przeciąga się do siódmej rano.

Nikt nie chce wracać

Dzień dwunasty: Zrozumiałe kłopoty ze wstaniem. Zwłaszcza u tych, dla których spływ miał się zakończyć. W końcu udaje nam się wypłynąć krótko po drugiej. Trasa ma być jedną z najdłuższych, przy czym brak nurtu i szerokość rzeki zmuszają do wiosłowania. Trochę nam się śpieszy, ale jakoś nikt nie chce wracać – odcinek niezauważenie się przedłuża, wreszcie można sobie pogadać. Na miejscu w Przeborowie jesteśmy około 18:00. Szybko się zwijamy, załatwiamy resztę formalności, żegnamy się i jedziemy do domu. Większa część spływu z medycznej i parę kajaków od nas będzie jutro płynąć do Krzyża. Podobno był to jedyny raz, kiedy wstali i wypłynęli punktualnie…

Myślę, że spływ się udał i to nawet całkiem nieźle. Zawdzięczamy to nie tylko uczestnikom, którzy stworzyli niepowtarzalną atmosferę, ale również pomocy ze strony dra Andrzeja Deckerta i mgr. Macieja Zagulskiego, którym w tym miejscu jeszcze raz za wszystko dziękuję. Teraz pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że nie będzie to ostatni organizowany przez sekcję turystyki kwalifikowanej KU AZS AE w Poznaniu spływ i może w przyszłym roku spotkamy się na Brdzie lub (jak proponują koledzy z medycznej) na Dunajcu. A więc do zobaczenia!

Ewa Matuszewska