28 kwietnia – 4 maja 2007, Rowerowa Majówka, PN Ujście Warty

Cały zakurzony i brudny – ręce jak węgiel, zdrętwiałe opuszki palców, spalona twarz, kark i ramiona, śmierdzący (?), pokaleczone z różnych powodów i pogryzione przez chmary komarów i meszek nogi, zakurzony do głębi i skrzeczący z wyczerpania rower, okropnie bolący zadek… poczucie szczęścia z przebytej właśnie wyprawy – bezcenneSmile

550 km na rowerze w weekend? Bez problemu! Oto przepis: bierzesz rower, okulbaczasz go jak muła sakwami i namiotem, do tego paru fajnych ludzi i… weekend majowy  Smile

 

W takiej konfiguracji wyruszyliśmy 28 kwietnia 2007 r. o 6:38 rano pociągiem do… no właśnie, miał być Wschód! (nawet bilety już kupione!) – jedni Tour de Mazur, inni Podlasie i dalej wschodnią granicą w stronę południową. Ostatnie spojrzenie w prognozę pogody i…ZMIANA PLANÓW! Dwie zaplanowane wyprawy na Wschód połączyły się w jedną niezaplanowaną na Zachód – Park Narodowy Ujście Warty (PNUW) koło Kostrzyna nad Odrą.

 

Gdy minęło południe, zdobyliśmy w Kostrzynie kilka map i w 7 osób ruszyliśmy „na Park”. Przez 4 dni objeździliśmy go i jego okolice wszerz i wzdłuż. Zobaczyliśmy masę zwierząt i ciekawe rozwiązania Olendrów (tak! tych osadników sprzed kilku wieków, zajmujących się melioracją!). Cały ten teren to jedna wielka wanna wypełniająca się wodą wczesną wiosną i po ulewnych deszczach. Mieliśmy szczęście, że poziom wody opadł po zimie już tak nisko, że mogliśmy przejechać suchą oponą tak zwaną „betonkę” aż do enigmatycznego „IV Mostu”. Dookoła tylko tysiące ptaków, sarenki, dziki, bobry i rozlewiska. Przez te kilka dni poznaliśmy chyba wszelkie tamtejsze zapachy i „zapachy” Wink i odkryliśmy niesamowity Park Narodowy, który teraz wszystkim gorąco polecamy!!

 

Gdzie spaliśmy? Cała wyprawa to 7 weekendowych dni i 6 nocy – trzy z nich nad jeziorkami pod namiotami i trzy w Dyrekcji PNUW (miejsce z jednej strony bardzo przyjazne (no może poza panią sprzątaczką), a z drugiej dla nas pechowe… o tym później.

 

Jako że nasze morale były jeszcze świeże, pierwszej nocy postanowiliśmy nocować pod namiotem. Znaleźliśmy na południe od PN dzikie (ale legalne!) pole biwakowe nad jez. Imielno. Muszę wyznać, że tego dnia dosłownie zasypiałem „za kółkiem” (a Agatka raz zupełnie przysnęła, bo aż spadła z roweru!) Smile Pakowanie się na taki wyjazd po wyczerpującym tygodniu pracy do trzeciej w nocy, było wyraźną oznaką braku profesjonalizmu… czasem po prostu brak czasu na profesjonalizm Tongue out  W każdym bądź razie niedospanie przez cały pierwszy dzień przeszkadzało mi w chłonięciu wszelkimi zmysłami otoczenia. Do tego późnym popołudniem na dość wyboistym wale doszła awaria bagażnika. Udało się go na 2 dni oszukać, że niby jest naprawiony, ale potem trzeba było w środku lasu zrobić to porządnie. Podobnie mieliśmy z dętkami Agatki, które podczas wyjazdu 3 razy wymienialiśmy!! Należy przyznać, że na takiej wyprawie, podwójnie obciążony i przebywający wszelkiego typu nawierzchnie, rower pokazuje swoje słabe punkty. Z jednej strony dobrze, że je pokazuje! …z drugiej jednak (jak się domyślacie) niedobrzeUndecided

 

Doświadczoną ekipą sprawnie rozstawiliśmy 3 namioty, po czym Agatka, Kasia, Ola i Sylwia poszły się „wykąpać” w jeziorze, podczas gdy Kuba, Piotras i ja znieśliśmy drewno na ognisko. No cóż – to podział ról ustalony przez naturę, więc nie oponowaliśmy (przerabialiśmy to już na Ukrainie Smile). Litości nie miały też dla nas (ale już dla wszystkich – dziewczyn też) krwiożercze meszki i komary. Szczególnie te pierwsze w niezliczonych ilościach nie dawały nam żyć. Są na nie 3 rady: szczelnie się ubrać, psikać OFF’em / BIOS’em czy innymi środkami odstraszającymi insekty (naprawdę działały! można zapomnieć wszelkich innych perfum, ale taki „dezodorant” trzeba mieć!) lub po trzecie – po prostu jechać Smile Muszę tu użyć jeszcze wytrychu z reklamy – każdy z tych środków działa w 99% Laughing Herbatka z wody zagrzanej w menażce na ognisku, zupka chińska, kiełbaska, piwko, piwko… i spać. W tej części Polski w nocy nie było na szczęście przymrozków, ale tradycyjne „rześkie” powietrze zaraz przed wschodem słońca nie pozwalało o sobie zapomnieć.
Kolejne 3 noce spędziliśmy w Dyrekcji PNUW (dodatkowy plus dla rowerzystów, że nie trzeba wozić całego dobytku!). Są tu dwie świetne „sale schroniskowe” (położone bezpośrednio na stacji pomp!). W każdej znajduje się min. 8 łóżek, plus oczywiście trochę miejsca na karimaty, więc… ograniczeń nie ma Smile Zatrwożyła nas jednak cena tego noclegu – 8 zł! Nie z nami jednak te numery! Nasza paczka składająca się z samych rodzonych i (co gorsza) importowanych Poznaniaków, wytargowała za dwa noclegi cenę 6 zł  No dobra… przyznam, że miało to swoje uzasadnione podstawy – ten wspomniany wyżej pech. Przed pierwszym noclegiem „padła” pompa i nie było wody! Czyż to nie absurd?! Spaliśmy na stacji pomp, dookoła rozlewiska z MASĄ wody, kanały itd., a my nie mamy się nawet jak umyć! Na szczęście jeden pan przywiózł nam ok. 6 baniaków z wodą do robienia jedzenia, w której też wszyscy po kolei z pomocą miski się „wykąpali”… no może poza włosami Oli Wink Następnego dnia załatwiono nam pompę (aż ze Szczecinka!), dzięki czemu poczuliśmy NIESAMOWITY KOMFORT możliwości wzięcia prysznica. Niestety… i ta pompa padła! A na trzeci wieczór nikt się nawet nie pofatygował, by nam wodę w baniakach przywieźć. Na szczęście nie było problemu z wyżebraniem „paru litrów” na stacji benzynowej. Samo jednak miejsce – zabudowania Dyrekcji parku, przylegający kanał (mimo, że brudny), ogród, wieża z widokiem na Park – są całkiem urokliwe, a pracownicy bardzo chętni do poopowiadania o Parku, poradzeniu dokąd warto pojechać i co zobaczyć.

 

W poniedziałek wyruszyliśmy na Polder Północny (północna wanna Wink)  – tu spotkaliśmy najwięcej zwierzaków. Wracaliśmy wzdłuż „Kanału Małego”. Trzeba mu przyznać – jak bardzo był mały, tak bardzo wielce też cuchnął… a my wzdłuż niego na zawietrznej Undecided  Żeby dobić nasze poczucie estetyki, w pewnym momencie dojechaliśmy do WIEEEELKIEJ KUPY! Właśnie jakaś spycho-koparka urywała ją po kawałeczku i ładowała na przyczepy. To była największa kupa gówna jaką w życiu widziałem! Te niewątpliwie mocno wbijające się w nasze osobowości doznania zostały po chwili zneutralizowane. Na jednym kanale obejrzeliśmy piękne żeremie, tuneliki i tamę bobrów. Blokowała ona wodę na metr w pionie i nawet kropla przez nią nie przeciekała! W tym Parku co krok widać ślady bytności bobrów (w niektórych rejonach dosłownie wszystkie drzewa poobgryzane, niektóre powalone, a nawet niektóre bardzo grube narażone przewróceniem)… niestety – nam żaden nie odważył się spojrzeć nam prosto w oczy Frown

 

Michał D. dołączył do nas akurat w czasie niezłej wyżerki w bistro „Ranczo” (niedrogo i smacznie – polecamy!). Stąd pojechaliśmy na WOODSTOCK!… wyglądał niesamowicie pusto Undecided Stwierdziliśmy, że przyjedziemy jeszcze raz odwiedzić to miejsce za kwartał (3-4 sierpnia) Laughing

 

{mospagebreak}Nie mogliśmy także pominąć pozostałości wojennej przeszłości tego terenu. Znajduje się tu kilka fortów – troszkę większych niż Fort Colomb 😉  – z których dwa odwiedziliśmy: fort „Żabice” i „Sarbinowo”. Oba są „ogólnodostępne” i teoretycznie niebezpieczne. Można jednak dzięki temu z podniesionym poziomem adenalinki pochodzić po niezliczonych, na wpół zniszczonych komnatach, ciemnych tunelach, dziwnych zakamarkach… Szkoda tylko, że istnieją kretyni, którzy są zdolni do kradzieży szyn (takich jak pod pociągami!) podtrzymujących stropy niektórych fortyfikacji Frown  Fort „Sarbinowo” leży zaledwie 2-3 km od pola Woodstockowego i trzeba przyznać, że jest mniej „uregulowany” od „Żabic”, które są wykorzystywane nawet do paint-ball’a!
Na koniec dnia uderzyliśmy na Niemcy!… no prawie – jakaś rzeka nas zatrzymała Wink Patrząc na jej drugą stronę od razu widać, że to nie nasz wschodni Sąsiad. Pomyłkę wyklucza co najmniej kilkadziesiąt nowoczesnych wiatraków produkujących prąd.

We wtorek podzieliliśmy się na dwie frakcje: 1. „Długodystansowi hardcore’owcy” i 2. „Wyluzowani spacerowicze” (tu tylko Kasia i ja Smile ). Wyruszyliśmy (jako lajtowcy) później niż hardcore’owcy i na spokojnie pojechaliśmy na „Monte Casino”. Plan był taki: spotkać się z drugą frakcją w połowie drogi do Chwarszczan. Po drodze Kasia złapała kapcia (prawie godzinę na wymianę dętki!…tyle schodzi, jak trzeba po wsi jeździć i pożyczać narzędzia Wink ), a potem mieliśmy piknik nad Odrą, spoglądając tęsknym okiem na fascynujący Zachód Tongue out  Byliśmy już pewni, że do spotkania daleko już nie zajedziemy, a tu… my – „lajcikowcy” – dojechaliśmy do samych Chwarszczan! Okazało się, że Długodystansowcy byli jeszcze bardziej hardcore’owi niż się spodziewaliśmy. Postanowili porzucić (niby przypadkiem) szlak, a potem szukać go po lesie, brodząc bez ścieżki po krzakach z rowerami, a nawet nosząc je nad ziemią! Rispekt! Smile

 

Jako że czujemy się Poznaniakami, postanowiliśmy zaoszczędzić na pociągu powrotnym i pojechać do domu na naszych załadowanych bicyklach. Sylwia z Kubą nie chcieli już mieć z nami nic wspólnego Wink i się odłączyli.

 

Daliśmy sobie na tą podróż 3 dni i właśnie tyle nam to zajęło. Można tę drogę pokonać w 2 dni, ale po drodze znajduje się BARDZO ciekawy obiekt – Międzyrzecki Rejon Umocniony. Jest to kilkudziesięciokilometrowa linia 110-ciu fortyfikacji połączonych podziemnymi korytarzami, wybudowana na okazję II wojny światowej przez Hitlera (miał chłopak fantazję… tylko rozumu nie starczyło). Na 3 lata zaangażował niezliczone ilości żołnierzy i robotników cywilnych, materiałów oraz pieniędzy, by wybudować linię nie do przecięcia przez rosyjskich żołnierzy. Jak się jednak okazuje, każdą taką „linię” da się przerwać lub… ominąć Smile Jak sobie człowiek tak wyobrazi ten podziemny świat z linią kolejową, stacjami, noclegowniami itd., to przypominają się dwa filmy o równie mocno oszukujących i oszukiwanych istotach: „Underground” i „Seksmisja”  Smile

Przed wejściem do tego „Śródziemia” mieliśmy 25 minut na przygotowanie się i obiad. To była świetnie przeprowadzona akcja wysokowyKwalifikowanych TuryStów! Mieliśmy 6 pysznych kiełbas domowej roboty od Marasa z Bledzewa i tlące się resztki jakiegoś ogniska. Zaraz skonstruowaliśmy kij z wypustkami na tych 6 kiełbas i kilka patyków na podniecenie ognia. Pięć osób mogło się ubierać na niezmiennie w głębokich tunelach panujące ok. 5˚C i przypinać rowery. Tak, tak – musieliśmy podjąć to ryzyko pozostawienia na czas zwiedzania rowerów z sakwami. Jednak w tłumie ludzi będących dookoła panuje coś w rodzaju autokontroli, której (wraz z zapięciami) postanowiliśmy zaufać. Obyło się bez strat Smile

 

Obydwa ostatnie noclegi namiotowe zlokalizowaliśmy nad przyjemnymi jeziorkami. Pierwszy (wskazany przez Marasa – autochtona Ziemi Bledzewskiej) na dzikim (ale oficjalnym) polu biwakowym w Chycinach, a drugi koło Pszczewa, zaraz obok (zamkniętego) Ośrodka Wypoczynkowego Politechniki Poznańskiej. Gdyby nie ciężkie sakwy na bagażnikach, to pewnie nawet byśmy przerzucili rowery przez bramę i sami się ugościli u naszych przyjaciół z PP Smile Na szczęście miejsce, które oczyma Michała namierzyliśmy obok (z dwoma łabędziami GRATIS!), było najbardziej urokliwe na tym wyjeździe (ale to oczywiście pozostało częścią sporną hehe).

 

Czego się na wyjeździe nauczyliśmy? Śrubki należy dobrze dokręcać i nie ignorować luzów (bo może np. odpaść siodełko, tak jak u Kasi), no i jeszcze, że podobno nie można bekać nawet na ognisku pod namiotami!… ale kto normalny by się tak umartwiał?! Wink

 

Nie umartwiający się
PrzemoC.