Fogarasze 2010

Tegoroczne wakacje spędziliśmy w rumuńskich Fogaraszach na tygodniowej wędrówce a potem zwiedzaniu lokalnych atrakcji turystycznych. Skład ekipy: Ola, Marlena, Dominika, Krzyś, Adam, Paweł.

Dzień 1.-2.: Poznań – Avrig

Dojazd wymagający cierpliwości: Poznań – Kraków – Budapeszt – Kluż – Sybin – Avrig (pociąg&bus) = 40h jazdy. Wszystko przebiegało dobrze aż do Sybina, gdzie uciekł nam pociąg. W kasie usłyszeliśmy na to ”trenu pierdut – ticket pierdut“, czyli razem z pociągiem przepadł nasz bilet, a kasajerka coś tłumaczyła po rumuńsku. W oczekiwaniu na kolejny pociąg (15. sierpnia w Rumunii jest święto, wszystko pozamykane i prawie nic nie jeździ) zwiedzaliśmy Sybin. Wieczorem dotarliśmy do celu. Jeszcze tylko przejście za miasteczko Avrig, żeby się rozbić. Miejscowi chcieli nas podwieźć 14 km za 100 Euro lub niższą cenę  2000 lei (ok. 2000 zł). Wybrany wariant: pieszo = 0 lei! Na noclegu pod Avrigiem na pastwisku baliśmy się, żeby nas rano krowy nie zdeptały, tymczasem w nocy o mało co nie zeżarły nas lokalne psy!

Dzień 3.: Avrig (450m npm) – Cabana Barcaciu (1550m npm)

Ruszyliśmy rano w drogę, na początek 14 km pieszo asfaltem, na ostatnie 4km udało się złapać stopa.  Po drodze pierwsza kąpiel w górskiej rzece po 2 dniach podróży – wspaniałe uczucie. W upale zrobiliśmy 1100m podejścia do schroniska i tam na polance założyliśmy obóz. Osły zaopatrujące schronisko w towary chciały nam zeżreć plecaki! Niesamowity wiatr  przesunął namiot z 20kg plecakiem w środku, a po przytwierdzeniu go do ziemi, składał się  niczym domek z kart. Po naradzie wzmocniliśmy konstrukcję namiotu od środka kijkami trekkingowymi. Był to skuteczny patent na cały wyjazd. Wieczorem w schronisku był koncert gitarowy w wykonaniu młodego geniusza gitary! Rewelacja! Noc przeleżeliśmy w namiotach. Nie spaliśmy, bo się nie dało w hałasie wiatru. Namiot Dominiki mimo, iż wydawał się dość stabilny, nie przetrwał nocy! O świcie wstaliśmy, żeby naprawić złamane rusztowanie,  a z namiotu wyszedł dziki lokator – milusiński szczeniak!  Problemy z wiatrem mieli też ‘nasi Niemcy’ (tak zwaliśmy parkę robiącą tę samą trasę, co my). Rozstawili namiot w miejscu gdzie wiało najbardziej, do tego szerszą stroną namiotu do wiatru – w środku nocy mistrzowie ewakuowali się do schroniska!

Dzień 4.: Cabana Barcaciu (1550 npm) – Refugiul Scara (2146 npm)

Po nieprzespanej nocy ruszyliśmy w góry. Naszym celem było wejść na grań i może wykąpać się w podobno ślicznym jeziorze Avrig. Na starcie kolejne straty w sprzęcie – Marlenie wygiął się kijek trekkingowy i wylądowała w rzece!  Podejście było natomiast, tak jak w opisie w przewodniku, „mozolne” i lepiej tego nie idzie nazwać. W końcu dotarliśmy na górę do jeziora, lecz nie widzieliśmy jego urody, prawie wcale go nie widzieliśmy, bo  naszły chmury i widoczność spadła do kilku metrów! Na poprawę humoru zdobyliśmy pierwszy szczyt Vf. Scara 2306m npm. Na nocleg dotarliśmy do schronu, czyli czerwonej zardzewiałej budki połatanej folią. Po obejrzeniu tego rumuńskiego wynalazku rozbiliśmy nasze namioty w pobliżu.

Dzień 5.: Refugiul Scara (2146 npm) – Refugiul Caltun (2135 npm)

Najambitniejszy dzień, bo ok 1200m w górę i tyle w dół. Rano jak zwykle wiało, już się przyzwyczailiśmy. Chmura dookoła, też norma, choć mało zachęcająca. Kolejny szczyt – Serbota 2331m npm już w pełnym słońcu! Trasa biegnie cały czas w górę lub w dół, płaski odcinek to marzenie. Spełniło się po zejściu do doliny. Spotkaliśmy tam stado owiec: setki, tysiące, miliony, bezlik! Trudniej było się wydostać z doliny, bo szlak się gdzieś zapodział. W końcu go znaleźliśmy i wbieglśmy na górę – Negoiu 2535m zdobyty! Widok był jak zwykle w jedną stronę – na pd, a na pn chmura! Na zejściu z Negoiu widzieliśmy słynne i nieczęsto spotykane Widmo Brockenu. Spodobało nam się! I na koniec gratka niesłychana, czyli zejście przez osławiony Żleb Drakuli! Stromo w dół po łańcuchach!!! Wyprawa warta zachodu dla samego zrobienia tego odcinka, choć chyba nie wszystkim się tam podobało. Na koniec nocleg nad Jeziorem Caltun.

Dzień 6.: Refugiul Caltun (2135 npm) – Lac Capra (2249 npm)

Śniadanie przy pięknych widokach i cudnej pogodzie, co za zmiana!  Marlena przy okazji krojenia chleba przekroiła swoją pompowaną karimatę – znów straty w sprzęcie! Szczyt Paltinului 2399m npm zdobyty! Zejście do kurorciku Balea Lac przy trasie transforgarskiej! Miejsce sławne, choć był to szok cywilizacyjny: głośny, tłumny i zaśmiecony! Obiad w restauracji,  browar „Ursus” (pierwszy „niedźwiedź” na szlaku); kobieta pytająca czy my z Poznania już po 3 zdaniach rozmowy! Z ulgą wróciliśmy w góry na nocleg nad Jez. Capra. Krzyś rozstałby się o mały włos ze swym  aparatem fotograficznym pozostawionym nad potokiem, ale sympatyczna dwójka ludzi widziała to i dogoniła nas, żeby go oddać. Ciekawe, czy w Tatrach inni turyści też by się fatygowali? Znów wiatr dawał się we znaki, trzeba było namioty solidniej obłożyć kamieniami i wzmocnić zardzewiałym, acz solidnym prętem, bo kijków trekkingowych nie starczyło na umocnienia! Niedaleko Rumuni mieli obóz i zbierając się zostawili tam baniak wina 5l, ale jakoś nas to nie przekonało do degustacji, bo skoro oni nie wypili…

Dzień 7.: Lac Capra (2249 npm) – Cabana Podragu (2136 npm)

Jak co rano wieje i dmucha… i zimno. Zbieramy się a tu stado owiec wpadło w obozowisko, a pies pasterski obsikał plecak! Cóż, trzeba iść! Po drodze fajne okienko w skałach, widzieliśmy i kolejne krzyże ofiar gór. Zainteresował nas samotny  czerwony namiot Husky. Zgadywaliśmy ile osób tam wejdzie, jedna czy dwie, a potem spotkaliśmy grupę sześciu chłopaków ze Słowacji z tym oto namiotem!!! Byliśmy pełni podziwu jak oni się tam zmieścili. Nie zauważyliśmy tylko, że mieli jeszcze jeden namiot ze sobą. Było zimno, aby się rozgrzać Adam zaproponował kąpiel w jeziorku Podu Giurgiului ok. 2250 npm. Było lodowate, a mimo to namówił kilka osób do kąpieli, która trwała może 2min!? Egzamin na morsa zdany! Dominika nie zdjęła nawet czapki na ten czas, ale po kąpieli wszyscy twierdzili, że jest im już ciepło! Na nocleg zeszliśmy do schroniska Podragu, Krzyś i Dominika skorzystali z cieplej izby, a reszta spała w namiotach. Po raz pierwszy szło się wyspać, bo w dolinie było ciepło i nie wiało… Do szczęścia brakowało tylko piwa, ale było i to, jeśli ktoś kupił Ursusa za 12 lei (ok. 12zł). Spotkaliśmy tam też Polaków, których obrabowano poprzedniej nocy na noclegu pod Moldoveanu. Pozbyli się z namiotu butów górskich!

Dzień 8.: Cabana Podragu (2136 npm) – Fereastra Mare a Sambatei (2188 npm)

Na drodze w górę na grań stał „rozochocony” osioł, trzeba było to stworzenie jakoś ominąć. Z nieba lał się upał niesamowity. Podeszliśmy na Vistea Mare (2527m) i stąd już było blisko na szczyt szczytów czyli Moldoveanu 2544m npm. W Rumunii wyżej już nie da rady! W tym momencie  osiągnęliśmy cel wyprawy! Idąc dalej minęliśmy odnowiony refugiul Vistea Mare, na nocleg  poszliśmy dalej bo tam kradli. Znów pogoda się załamała i szliśmy w gęstej chmurze, a na naszej drodze ponownie spotkaliśmy stado osłów. Ostatnia noc w górach na przełęczy Fereastra Mare gdzie ledwo zmieściliśmy nasze 3 namioty a ostatecznie jakimś cudem rozbiło się ich 14! Nasze wątpliwości skąd wziąć wodę rozwiał przechodzący Rumun, który zagadnął po angielsku wskazując pobliskie źródło! Tej nocy, co dziwne, nie wiało!

Dzień 9.: Fereastra Mara a Sambatei (2188 npm) – Comlexul Turistic Sambata (670 npm)

Zeszliśmy z gór  podzieleni na grupy 3-os. różnymi trasami (jedna jednostajnie w dół, druga korzystając z ostatniego dnia w górach zaliczyła pobliski szczyt (La Cheia Bandei 2383 npm) a potem ponad 1700m w dół. To niby koniec, a Dominika zdobyła jeszcze ogromnego siniaka tzw. „Oko Saurona”. Marlena natomiast ostatni szczyt uczciła kisielem. W dolinie strumienia Sambata wykąpaliśmy się aby przygotować się do zejścia do cywilizacji. W końcu doszliśmy do Monastyru Brancoveanu i po zwiedzeniu go pożegnaliśmy Pawła, który ruszył w drogę do PL. Sami zaś rozgościliśmy się w kompleksie turystycznym Sambata. Rumuni mają zwyczaj brać ślub w niedziele, widzieliśmy dwie pary w monastyrze, a potem na imprezie.

Dzień 10.-15.: Zwiedzanie

Prawdziwą turystyczną część wyprawy rozpoczęliśmy od jazdy na stopa z Rumunami!
Fagaras
– o mały włos zdobywalibyśmy twierdzę wpław przez fosę. W pon. niestety zamknięta.
Brasov
– Dacia to cudowne auto, wejdzie tam spokojnie 6 osób z wielkim bagażem! Na noclegu spotkaliśmy chłopaków z czerwonego namiotu Husky i nastąpiła integracja polsko-słowacka przy śliwowicy. Miasteczko tętni życiem nocnym, a wymiana waluty w banku zajęła 30 min!!!
Rasnov
– „famous touristic cetate” rozmówki rumuńskie cd., czyli jak dotrzeć do twierdzy, aby ją zwiedzić? Przystanki autobusowe są w miejscach znanych tylko lokalnej ludności!
Bran
– Vampire Camping a potem wizyta na zamku Drakuli, lecz nie zastaliśmy gospodarza.
Sigishoara
– pierwsze wrażenie – szok braku cywilizacji na dworcu, jednak średniowieczne klimaty miasteczka zauroczyły nas, a na koniec spotkaliśmy po kilku dniach „naszych Niemców”.
Cluj
– ostatni przystanek w Rumunii, kolorowa fontanna z muzyką, a na koniec arbuz za ostatnie leje – budżet 5 lei. Po pertraktacjach sprzedawca zszedł z ceny na 5 lei, po czym się rozmyślił i dał nam największego arbuza, jakiego miał na straganie!
Budapest –
STK na Erazmusie – Lucy zaserwowała nam zwiedzanie miasta w kilka godzin! Niemal cale miasto obiegliśmy!!!