Rajd Janosika, czyli Gorce i Pieniny

W ramach odpoczynku w trakcie, a dla niektórych już po sesji, postanowiliśmy spakować namioty i wyruszyć w piękne i dawno przez SeTKę nie odwiedzane Pieniny.

P1170561.JPGNieliczną, ale jakże wyborną ekipą ruszyliśmy tropić Janosika. Jak na SeTKę przystało, nie obyło się oczywiście bez przygód i niespodzianek. Ekipą 5-osobową, w składzie Lucy, Ania P., Bishkopt, Julek i Ania W., spotkaliśmy się tradycyjnie na dworcu. Plan był prosty – dojechać do Wrocławia, następnie przesiąść się w pociąg to Tarnowa, a potem do Nowego Sącza, aby w końcu dojechać busem do Szczawnicy. Powódź jednak pokrzyżowała nam nieco plany – pociągu do Nowego Sącza nie było. Ale że SPONTAN to coś, co SeTKowicze lubią najbardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że DAMY RADĘ. Jakoś. No i daliśmy. W Tarnowie złapaliśmy busa do Brzeska, następnie do Nowego Sącza i do Szczawnicy, gdzie spotkaliśmy drugą część naszej wybornej ekipy – Olę i Julka z Frankiem, którzy zdecydowali się przyjechać samochodem. Rzeczy zostawiliśmy na polu namiotowym i ruszyliśmy busem do Jaworek.

Ekipa w komplecie. Na Wysokiej - najwyższym szczycie Pienin.

Zapowiadała się relaksacyjna wyrypka – bez plecaka dawno się nie chodziło. Pełni energii i optymizmu wyruszyliśmy na szlak. Pogoda  piękna – bezchmurne niebo, słońce, żyć nie umierać. Po przejściu wąwozu Homole, zaczęliśmy wspinać się na najwyższy szczyt Pienin – Wysoką. Po drodze prezydent Polski i Słowacji, król skał i korzeni Franek uświadomił nas, że minęliśmy się z powołaniem – od tej pory pełniliśmy zaszczytne funkcje wiceprezydentów, lekarzy, czy mechaników limuzyny… Po zdobyciu Wysokiej, z której roztaczały się piękne widoki na Tatry, ruszyliśmy do PTTK pod Durbaszką, a następnie przez Palenicę do Szczawnicy. Mimo ostrego słońca, które mocno dało nam się w znaki, nie odpuściliśmy wieczornej przejażdżki rowerowej do naszych słowackich sąsiadów z Czerwonego Klasztoru. Ofiar w ludziach nie było, czego nie można powiedzieć o rowerach. Ale DALIŚMY RADĘ. Nocą nie obyło się rzecz jasna bez ogniska, śpiewów i gitary.

Welcome to the jungle!Dnia następnego ruszyliśmy prawie z rana w dalszą drogę. Przeprawiliśmy się flisacką tratwą przez Dunajec, po czym rozpoczęliśmy wędrówkę na Sokolicę. Na szczycie odpoczynek, małe tankowanie, zdjęcie z najsłynniejszą pienińską sosną, po czym pora ruszać dalej. Deszcz oraz wiatr przyjemnie smagały nasze spalone słońcem twarze. Kolejnym naszym celem były Trzy Korony. Po drodze zahaczyliśmy o Górę Zamkową, na której aniołowie swego czasu wznieśli św. Kindze zamek. Przed zdobyciem szczytu skosztowaliśmy prawdziwego górolskiego kompotu, który dodał nam skrzydeł (?). Na Trzech Koronach byliśmy sami (!), pogoda na szczęście zniechęciła turystów i ominęły nas kolejki na szczyt. Widoki jak z bajki – wyłaniające się z chmur szczyty Tatr, piękne soczysto zielone lasy i wijący się jak wstążka pomiędzy skałami Dunajec. Niczego więcej do szczęścia nie trzeba. Upojeni malowniczymi widokami, zeszliśmy przez Trzy Kopce do Kątów, a następnie do Sromowców Wyżnych na pole namiotowe. Najbardziej genialną rzeczą wieczoru było ognicho pod wiatą. Ale żeby to była zwykła wiata – to była wiata PREMIUM – z kominkiem, stołami, ale przed wszystkim z niesamowitym klimatem.

P1170838.JPGKolejnego dnia ruszyliśmy już w pomniejszonym składzie – samochodowa ekipa wróciła do Poznania. Pomimo deszczu od samego rana, dzielnie ruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Na początek spacer tamą w Niedzicy, przeprawa statkiem do Czorsztyna i zwiedzanie zamku. A deszcz padać nie przestawał i nie miał już zamiaru. Dzielnie ruszyliśmy jednak w kierunku Lubania. Łatwo nie było, a namioty dawały się co poniektórym mocno we znaki. Droga zajęła nam zdecydowanie więcej czasu niż wynikałoby to z map i znaków. W końcu we mgle dotarliśmy na Lubań, na którym zrobiliśmy mały postój na jedzonko. Julkowe wisienki okazały się niezastąpione. Zejście z Lubania poszło nam dosyć szybko, ale niestety, to co dobre szybko się kończy. Resztę trasy pokonywaliśmy już siłą woli, odruchowo bądź też z rozpędu (niepotrzebne skreślić). Plan, wg którego mieliśmy spać w okolicach stacji turystycznej za Przełęczą Knurowską trzeba było nieco zmodyfikować. Za radą bardzo sympatycznej pani ze stacji turystycznej u państwa Chrobaków zdecydowaliśmy się na nocleg na Bukowince, na którą udało nam się wdrapać już po zmroku. Tym razem obyło się bez ogniska – każdy marzył o zdjęciu butów i wskoczeniu do ciepłego i suchego śpiwora.

Przed wejściem do schroniska na Turbaczu.Ostatniego dnia, żeby zdążyć na pociąg, musieliśmy nadrobić zaległości. Tym razem wstaliśmy NAPRAWDĘ z rana. W strugach deszczu ruszyliśmy na Przełęcz Knurowską, a potem na Turbacz. W schronisku pod Turbaczem naładowaliśmy akumulatorki (polecam pierogi ruskie, mniam) i ruszyliśmy dalej na Stare Wierchy. Stamtąd mieliśmy zejść przez Maciejową do Rabki. No właśnie – mieliśmy, tylko szlak się zgubił. W rezultacie zeszliśmy w totalnie dziwnym kierunku, czego do chwili obecnej nie możemy za bardzo zrozumieć – do Ponic. Na szczęście mieszkańcy Ponic okazali się bardzo pomocni. Pan busiarz urwał się z weselnego obiadu, tylko po to, żeby podwieźć nas do Rabki. W Rabce rzecz jasna spełniliśmy obywatelski obowiązek i szczęśliwie dotarliśmy na dworzec.

W drodze powrotnej nie obyło się bez gitarowania i bękartów wojny. Mega zmęczeni fizycznie, ale usatysfakcjonowani i zrelaksowani psychicznie wróciliśmy do Poznania, aby stawić czoła miejskiej rzeczywistości.