Tomek Zemleduch w Gruzji i Armenii

Na przełomie lipca i sierpnia zemleduch wybrał się w miesięczną podróż po Gruzji i Armenii. Relacja powstawała na naszym SeTKowym forum. Tu zobaczysz zdjęcia z wyprawy.

Zapraszamy do obszernej relacji z każdego dnia tej wspaniałej wyprawy:

Dzień 1

Zielonka – Wrocek, we Wrocku rynek, Wrocek – Przemyśl. I tak zaczyna się ta opowieść.

Dzień 2

W Przemyślu wysiadamy z pociągu i rozpędzeni lecimy na PKS bo odjazd do Suczawy jest o 7.30. Jest? Był! Bo teraz jest o 16.30. Wesoło:) Konsternacja – co robimy? Jedziemy o 10.15 do Czerniowców i potem będziemy próbowali przedostać się przez rumuńską granicę. Na PKSie w Przemyślu jakiś zdezorientowany Ukrainiec prosi o instrukcje jak załączyć w komórce kartę Ery. Otrzymuje je. ‘To można już kręcić?” Można:)

Pracownik kantoru o spojrzeniu półdebila po liftingu mózgu, chciał mnie bić za to, że przyszedłem do niego wymienić pieniądze. No bo przecież on to robi społecznie, a tu jeszcze przychodzi jakiś ktoś i zawraca mu gitarę.
W autobusie do Czerniowców (50PLN) zamieniliśmy się na miejsca z torbami z ceraty i kontrabandą. Tzn. tak nam się wydawało. Okazało się, że nie… tylko one zajęły nasze miejsca. Zaraz za granicą dosiadł się do nas Wladimir. Wawka – został właśnie po raz trzeci w swojej karierze deportowany z Polski. Trzeci? To po pierwszym jeszcze raz go wpuścili? A to musieli wpuszczać? A to sam nie wejdzie? Zresztą, tym razem też, Wawka jedzie tylko odwiedzić rodzinę i po miesiącu będzie wracał. Już z nowym paszportem i nowym nazwiskiem. Wie komu posmarować i ile (w ogóle nie możliwe jest otrzymanie paszportu zagranicznego na Ukrainie bez dania w łapę). Wawka razem z panem Dimitryjem okazali się przednimi towarzyszami podróży odkrywając nam uroki życia w Polsce oczami Ukraińca. Wawka w samych Czerniowcach b. nam pomógł odwożąc nas na sam dworzec, gdzie mogliśmy złapać coś do Suczawy. Zrewanżowaliśmy się sponsorując mu bilet do domu, gdyż będąc deportowanym jechał bez grosza przy duszy. Po długich poszukiwaniach, negocjacjach i nerwowówkach udało nam się skłonić busiaża żeby zawiózł nas do Suczawy za 20USD od łba (początkowo krzyczał 50EUR). Zabrawszy jeszcze po drodze sztangi cigaretów i bak benzyny dotarliśmy przy wrzaskliwym akompaniamencie radia do Suczawy (koło 22). A tutaj ponownie zaczęły się schody: nie wiemy gdzie jest dworzec, nie mamy lejów na bilet to Buka, nie ma gdzie wymienić o tej porze kasy. Ale jak zawsze rozwiązania przychodzą od tubylców i ze stoicyzmu Polakom wrodzonego. Radosny Rumun sprzedał mi swoje ostatnie leje z portfela za euro, następnie jego kolega z jeszcze większą radością biegał z nami po mieście szukając możliwości wymiany kasy. Udało się w końcu – cudowna maszyna w ścianie połknęła jedne a wypluła inne banknoty. W pełni zadowoleni i z przepysznym browarkiem rumuńskiej produkcji w ręku stanęliśmy na wskazanym przez młodzież przystanku w kierunku dworca kolejowego. Na przystanku tym pochłoniętych wirem pracy zapoznaliśmy kierowcę szambiarki i jego dwóch pomocników. Dalej już razem wznosiliśmy toasty za Eurosojuz i piękne romańskie madmuazelle (czy jakoś tak). Ale bus długo nie przyjeżdżał więc szambiarz zaproponował nam, że zaraz będzie wracał tą drogą i weźmie nas na dworzec. Jednak w czasie jak go nie było, busik, niestety, zjawił się i za 1 RON powiózł nas na Gara Suceava (Buduriani czy coś tam). W trakcie jazdy cały bus dyskutował gdzie w istocie powinniśmy wysiąść by znaleźć się na dworcu za który przyjedzie pociąg do Buka. Dzięki interwencji Rumuna, który coś tam po polsku poniał, wysiedliśmy dobrze. A on z nami. Poszliśmy na dworzec, a on z nami. Poszliśmy na piwo (do pociągu trochę czasu jeszcze było), a on z nami. W ogóle to on chciał z nami jeszcze dalej – do Buka i to jak się okazało za nasze pieniądze. Jak odmówiliśmy to zaczął krzyczeć i jeszcze policję na nas nasłał. Sprawę funkcjonariuszowi wyklarował b. miły rumuński Polak, który jechał tym samym pociągiem. Trochę pogadaliśmy sobie – gość klasa. Padnięci wbiliśmy się do pociągu (50RON) i legliśmy na kanapach – miało być 6h twardego snu.

Dzień 3

Miało być…

A potem jakieś ludzie zaczęły nam wsiadać do przedziału, wrzeszczeć, zajmować przestrzeń. Tośmy sobie pospali. Dopiero ostatnie 1,5h się trochę uspokoiło i nas ukoiło. Bukareszt zza okna wygląda gorzej niż wiele innych miast zza okna. Fura śmieci i odrapane budynki, a przed dworce powitanie zgotowali nam, a jakże(!) taksówkarze spod znaku: ‘nic tu nie ma, wszystko jest daleko, pojedziemy, kasy!’. Oczywiście po spacerze okazało się, że biura firm przewozowych są, tylko że: Murat jest zamknięty, Ortadogu nie jeździ w soboty, a Toros chce 53USD do Stambułu. Co robić? Poszliśmy się umyć. Dusz miał być i pewnie był gdzieś, ale nie tam gdzie nam powiedziano, że jest. Tak więc prysznica zaznaliśmy pod kranem w damskiej części toalety (w męskiej woda nie leciała), czym wzburzyliśmy szanowne grono klientek dworcowego szaletu. Czyści (sic!) zaczęliśmy szukać info o tym skąd dokładnie odjeżdżają autobusy do Stambułu. Cel: Filaret Garaj – wycieczka metrem (2RON) i podwózka autobusem turystycznym (klimatyzacja mniam), który właśnie wypakował emerytów niemieckiech i jesteśmy. Plecaki zostawiamy w firmie Troy u miłej pani (za bilet do stambułu chce 52 USD) i idziemy zwiedzać. Miedzy innymi pozostałość po Caucescu. Rooobi wrażenie. Niefajne. Przed 14 jesteśmy z powrotem i czekamy. Obserwujemu jak rozwija się sytuacja. Tzn. ja obserwuję. Mariusz śpi bo dostał od pani sklepikarki krzesełko. No i się naobserwowałem. W końcu coś mi się zaczęło nie zgadzać. Było już po 15 i żadnego ruchu w interesie (wyjazd autokaru miał być o 16). Poszedłem do miłej pani w Troy i zacząłem wypytywać, o której zjawi się autobus. A ta w pełnej kumacji mówi mi, że jutro. No kurwa… Więc zrobiło się trochę krytycznie. Jeśli dziś co będzie jechać to o 16, więc czasu mamy b. niewiele. Ale podstawowe pytanie brzmi; skąd będzie coś wyjeżdżać? Znowu bieganina i przepytywanie kolejnych delikwentów. W końcu ktoś kumaty stwierdza, że jakiś autobus rusza o 16 z Vilor. Rewleka, ale gdzie to? Znowu bieganie i już wiemy – pareset metrów wzdłuż ulicy. Lecimy i wpadamy w łapy Torosa – 53USD. Nie ma wyjścia, płacimy pełną kwote. 10h w autobusie, na głodnego, z turecką muzą, kierowcą wariatem, panią DoYouWantSomething?, celnikami w nocy i innymi atrakcjami. Ok. 5.30 lądujemy w Konstantynopolu.

zmora Ceauşescu

Dzień 4

W autobusie spotkaliśmy trójkę warszawiaków: Berte, Onyxa i Simona. Nie wiedzieliśmy jeszcze jak często przyjdzie nam ze sobą podróżować. Jednak rankiem w Istanbule szybko się pożegnaliśmy i każdy ruszył w swoją stronę. Cele strategiczne: wymienić kasę, kupić żetony na metro (w zasadzie to są to długie, ale jednak tramwaje – zdarza się nawet, że po torowisku jeżdżą bryczki i inne dziwa), dojechać na plac Taksim, gdzie mieliśmy zadzwonić do Atilli (znajomy z HC), kupić kartę na budkę tel (jeśli mamy zadzwonić). Wszystko ładnie pięknie ale może najpierw uczta dla oka – Hagia Sofia i Sultanhamet (Błękitny Meczet) o poranku.

Rześkie powietrze i kompletny brak turystów. Nie mogliśmy wręcz uwierzyć oczom jakie tłumy przewijają się o obrębie tych miejsc później. Po przebojach z wymianą pieniędzy i po uciążliwej wędrówce docieramy wreszcie na plac Taksim, dzwonimy do Atilli. W końcu prysznic:) Wyspać się? Skąd! Stambuł czeka! Poznaliśmy jeszcze parkę Polaków, gości Atilli, którzy właśnie byli w drodze powrotnej z Iranu, skoczyliśmy na kebaba, spożywając którego pogryzłem nieopatrznie niepozorną papryczkę. Bardzo kurwa ostro niepozorną. Ruszyliśmy na miasto. Full turystów, piękne, bardzo klimatyczne miejsca i mega upał. Stambuł to przede wszystkim bogactwo meczetów, a my jak te korki wzięliśmy krótkie spodenki, więc żadnego nie widzieliśmy od środka. Ale nic to, nie była to z pewnością ostatnia moja wizyta w tym mieście. Jest drogo. I jest też niesamowicie. Cudne scenki rodzajowe np. na moście Galata nad Złotym Rogiem, całkowicie obsadzonym przez wędkarzy. Tłok przy meczetach i przy portach stateczków – komunikacji miejskiej. Syf i wrzask. Bosfor i herbatka w cieniu palm. Łącznie zrobiliśmy koło 30km pieszką, ale warto było. Znaleźliśmy dworzec gdzie na drugi dzień będziemy czatować na autobus do Gruzji. Po drodze tureckie baklavy, donery i lachmachuny. I jak się jest dalej od centrum to w nawet fajnej cenie. Wieczorem rozkoszując się piwkiem Efez i klimatem pogrążonego w ciemności, ale nie uśpionego Stambułu, podziwialiśmy siedząc nad Bosforem ferię barw mostu łączącego Europę z Azją oraz pełnię księżyca. Wracamy do mieszkania Atilli i Mariusz idzie spać a ja jeszcze długie godziny przy browarze (3 piwa – 5,5USD w normalnym sklepie) prowadzę z Atilla zajmujące i fantasmotoryczne rozmowy. Gość jest niesamowity, oderwany jakby od padołu ziemskiego, wizjoner. Uderzam w końcu w kimono bo trudy podróży dały mi mocno w kość.

Hagia Sophia o świcie:

Pałac Dolmbahcze

Bosphorus:

eh Istanbul…

Dzień 5 i 6

Gruzja wita!!!

Rankiem naszego gospodarza już nie ma – spaliśmy jak zabici i nie chciał nas budzić, więc pożegnanie w formie listu i ruszamy dalej. Najpierw jakieś kebabowe śniadanko. Kebab w Turcji! To jest to! Ceny niższe niż w Polsce, ale nie w centrum i nie na widoku więc troszkę trzeba się naszukać. Baranina 2,5 – 5 YTL, 1,5 – 4 YTL za kurczaka i 0,75-3 za lachmaczuny. Takie placki z mięsem. Lądujemy w parczku niedaleko Hagii Sofii i kolejny odpoczynek w przepięknej scenerii. Jeszcze ostatnia rundka bezplecakowego wdychania klimatu i udajemy się na dworzec Eminyet koło placu Aksaray. Po standardowej bieganinie i sprawdzaniu cen kupiliśmy bilet, zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na ostatni spacer po Stambule. Widok na ujście Bosforu do M.Śródziemnego, na flotylle zakotwiczonych statków oczekujących na swoją kolej wpłynięcia na M.Czarne. Znowu spotykamy Bertę, Onyxa i Simona (wesoła trójka warszawiaków) poznaną na trasie Buka-Stambuł i okazało się, że jedziemy jednym autobusem do Batumi. Z tej podróży zapamiętałem takie wrażenia: niesamowity most na Bosforze (w ogóle to jest ich dwa), rozległość Stambulu – po stronie azjatyckiej ciągnął się chyba przez 40 km, brak klimy w autobusie (w zasadzie to była, bo za nią zapłaciliśmy, więc być musiała, ale jej słabiutka efektywność potęgowana była przez żar buchający z silnika, nad którym właśnie siedzieliśmy). 1600 km zrobione w cos około 16h. I na koniec rewelacja i gwóźdź programu – przejście graniczne Turcja-Gruzja. To było przeżycie. Zaczeło się od tego, że nasza kierowniczka przejazdu każe nam iść po pieczątki tureckie. Ludzie idą to my też. Tylko, że oni idą z bagażami a my nie… Pieczątka otrzymana, autobus na szczęście podjeżdża, kierowniczka każe wsiadać. Silnik gaśnie, pseudo-klima również. Po chwili nie wytrzymujemy i wysiadamy, a narody bratnie za nami. Po raz pierwszy i jako jeden z niewielu ludzi na tej planecie widziałem, że turcy i gruzini mogą się pocić. Normalnie człowiek jest w stanie tylko od czasu do czasu to wywąchać, ale bardzo niewielu widziało, że ich gruczoły potowe naprawdę pracują. Każą ponownie wsiadać. Przychodzi wesoła pani pograniczniczka, dla kamuflażu ubrana jak na disco i sprawdza nam paszporty. Jedziemy do Gruzinów i tam to się dopiero zaczyna. Krzyki, duchota, spaliny, nerwy, deklaracje w ślaczkach, ludzie i autobus w klatce tylko trochę większej od autobusu, rewizje, ścisk i brytwanny potu. No po prostu pięknie:) Ale po jakiś 3h kończy się to cudo i wjeżdżamy do Gruzji. Jakby inny świat, zmiana diametralna. Krowy na ulicach, wszędzie krowy. Gospodarze rano je wypuszczają z obejścia i krowy przez cały dzień spacerują i podziwiają dzieło stworzenia rozmyślając i kontemplując kosmos, a wieczorem na własną rękę wracają do zagrody. Jedziemy do Batumi.

Kilka szybkich posunięć: wymiana waluty, kafejka internetowa, zakupy (wino:), znalezienie miejscówki na plaży i zaczynamy witać jak należy gościnną gruzińską ziemię i morze.

Plaża stopniowo się wyludnia, ale dzieje się to zaskakująco wolno (co wy ludzie domów nie macie!!!) W miarę spożycia poruszaliśmy bardzo głębokie tematy. A potem trochę głębsze. I jeszcze głębsze. I coraz głębsze. Pod koniec to już prawie antypody było widać.

Dzień 7

Rano niestety szybkie pożegnania i my lecimy stopem w głąb Gruzji. Chłopaki zostali jeszcze trochę w rejonie Batumi. 3 udane etapy stopowe. W trakcie dwóch pierwszych 2 piwka Kazbegi, która to marka towarzyszyć nam będzie do końca wyjazdu. Przemierzaliśmy totalne zadupie gruzińskie ale o charakterze początkowo stricte tropikalnym. Bardzo ciekawie, np. lasy eukaliptusowe, wzgórza herbaciane itd. W trakcie trzeciego, ziłowego do Kutaisi widziałem drogę pod nami patrząc przez podłogę, a moje sandały o mało nie uległy stopieniu przez żar silnika. W drugim co do wielkości mieście Gruzji zwiedzamy szybciutko katedrę Bagharti (chyba). Ogromna świątynia, którą coś pozbawiło dachu, ale w środku klimat i wystrój taki, że w każdej chwili mogłoby się rozpocząć tam nabożeństwo. Z Kutaisi marsztrutką a’la puszka z sardynkami wspinamy się 11km za miasto do monastyru Gelati. Magiczne miejsce.

Niestety ze względu na swój urok spotykamy tu pierwszych turystów. Opuszczamy Gelati i w ten sam sposób jedziemy nazad. Tam zasięgnąwszy języka u młodych Gruzinów skierowaliśmy swoje kroki na dworzec kolejowy. Okazało się istnieje ciekawe połączenie: Kutaisi – Tibilisi za 4,5GEL – plackarta. Zostawiamy na dworcu bagaże pod opieką przemiłych Żydów i idziemy na spacer. Sącząc browara (1,5l) wpadamy na Onyxa, Bertę i Simona. No bo na kogoż by innego:) Właśnie odjeżdżali do Gelati gdzie mieli zamiar nocować. Następnie zaczęliśmy rozglądać się za internet cafe i w ten sposób spotkaliśmy Kahę (Kaxa). 18-letni Gruzin mieszkający niedaleko Nowosibirska w Rosji, zapaśnik. Razem ze swoim drugiem, Surą, zaprowadzili nas do kawiarenki, zapłacili, poczekali aż skończymy, odprowadzili na dworzec, postawili po browarze, sącząc którego do poźna w nocy czekaliśmy na pociąg (był o 00.40). Przemiły, światły i inteligentny człowiek. Namiary wzięte, obiecał, że przy następnym spotkaniu pokaże nam kawał Gruzji. Daliśmy mu polską flagę (tą z mundialu), którą natychmiast przywdział. Podróż packartą standard – noc upalna, miesca boczne przy nieotwierających się oknach. Było kul. Najlepsi byli wspomniani już Żydzi, którzy co chwilę przybiegali z paniką w oczach pytać się jak coś działa i dlaczego jest w tym pociągu tak a nie inaczej. Bo tak nakazuje logika. Radziecka.

Katedra Bagrati

Gelati:

Dzień 8

Rankiem w Tibilisi – z wrażeń: najpierw odrażający się dworzec, potem automat telefoniczny, w którym nie wiadomo o co chodzi (chciałem zadzwonić do kolejnego znajomego, tym razem z CS, u którego mieliśmy marzenie się umyć). Udaliśmy się na aleję Szoty Rustawelego, największego pisarza gruzińskiego i rozlokowaliśmy się w parku koło kościółka. Na śniadanie wczorajsze buły kupione dzisiaj, które okazały się zupełnie niezjadliwe, za to nektarynki od babuszki – jak najbardziej. Następnie w systemie turowym odbyło się ekespresowe zwiedzanie. Mariusz był pierwszy, a ja spałem sobie smacznie na ławeczce, a następnie on spał a ja błąkałem się jak debil po jakiś wzgórzach, twierdzach i kościółkach w blisko 40-stopniowym upale. Przepraszam, nie jak debil. Jak turysta:)

Spędziłem też blisko godzinka na murku koło Marriota, przy którym miałem nadzieje, że umówiłem się z tym znajomkiem internetowym, a potem okazało się, że mają jeszcze drugiego Marriota… Zatem nieunikniona stała się wycieczka krajoznawcza po dostojnym przybytku kultury i sztuki, w którym w dobrym guście jest bywać… McDonald’s. Ząbki i inne części ciała, potem stanął nad nami pracownik ochrony chyba i wymownie na nas spoglądał. My na niego tyż:) A na oknie była wlepka: zawsze zieloni – Bełchatów!!! Bo właśnie grupa naszych wirtuozów kibicowskich przyjechała na gościnne występy do pięknej Gruzji. Metrem pojechaliśmy na dworzec Didube (placyk/targowisko/zbiorowisko marszrutek). Metro mają w czystym stylu sowieckim: kilkadziesiąt metrów pod ziemią, czerwone gwiazdy, malowidła gierojów i ślady po śluzach – pamiątki po funkcji schronu atomowego. Z Didube wzieliśmy marszrutkę do Annanuri nad zalew, gdzie znajduje się cudowna forteca. Marszrutki startują w trasę bez żadnych reguł czy rozkładu. Wyjazd następuje wtedy gdy kierowca stwierdzi, że samochód jest już wystarczająco zapchany. Jadąc wcinaliśmy przepyszne figi od współtowarzyszek podróży. Dojechaliśmy, zwiedziliśmy, przymierzyliśmy czapki ze straganów, zakupiliśmy wino i przystąpiliśmy do sedna tej wyprawy. Tzn przedyskutowaliśmy aktualną sytuację polityczną w naszym kraju ojczystym. Oczywiście osiągnęliśmy zgodę i uzdrowiliśmy państwo. Szkoda, że nikt nie nagrywał…

wrzucam zaledwie pare fotek (to jest probka tego co przywiozlem na swoim aparacie), natomiast te glowne foty, duzo lepszej jakosci i wiekszych znacznie ilosci dostane w łapy prawdopodobnie jutro.

Twierdza Narakali w Tibilisi

metro

Dzień 9

Następny dzień, choć nic tego nie zapowiadało rankiem, okazał się dość stagnacyjny. Zamierzaliśmy dojechać stopem do Kazbegi, kupić prowiant wdrapać się na wzgórze gdzie przepięknie ulokowany jest kościołek Tsminda Sameba i tam zanocować. Ale zanim zebraliśmy obóz przyszły krowy i zjadły nam ognisko.
Rozpoczęliśmy całkiem nieźle. Kierowca tira choć podrzucił nas zaledwie kawałeczek to dał nam telefon do swojej rodziny, zadzwonił do nich – uprzedził, że wieczorem przyjedziemy i żeby przygotowali wieczerze. Git:)
A potem staliśmy około godziny zanim coś nas zabrało. Przeskoczyliśmy do Pasanauri. Stwierdziliśmy, że nie idzie nam stop bo próbujemy jechać o suchym pysku. No więc piwko Kazbegi i do niego gruziński specjał – chinkali. Pierożki w kształcie kobiecej piersi, zjada się je rozpoczynając od odgryzienia sutka. Potem ruszamy dalej.
A w zasadzie stoimy kolejną godzinę patrząc się na góry otaczające miejscowość. Coś na szczęście łapiemy i znowu przesuwamy się kawałek. Krajobraz stopniowo się zmienia. Następnie zabiera nas fenomenalny transport – ZIŁ. Pisałem już tej maszynie, ale tego się nie da tak zwyczajnie opowiedzieć. Ważni są również współtowarzysze. Nas w sumie w kabinie było 5 osób. No i nasze plecaki:) Wspinamy się w kierunku przełęczy, piłujemy niesamowicie podjazdy. Trasa trawersuje kolejne góry, zakręty nasz kierowca robi na trzy: przód, tył, przód. Ale niestety nasza wspaniała podróż ową maszyną dobiega końca, dowożą nas do kurortu narciarskiego (zupełnie niepodobny do polskich i alpejskich kurortów) – Gaudauri. No i tam to dopiero zrobił się zastój. 3h, 4 marszrutki przejechały i żadna nie chciała się zatrzymać. Kierowca tylko rozkładał ręce. Jeden koleś zatrzymał się, ale całe auto miał zasypane brzoskwiniami więc i tak nie mieliśmy szans się wcisnąć. Tylko po brzoskwini dostaliśmy na pociechę. Wreszcie ku naszym zaskoczeniu podjeżdża do nas wóz policyjny i wesoły stróż prawa klaruje nam, że tu się marszrutka nie zatrzyma, bo jej za stromo. Czy to był powód dla którego stoimy tu jak idioci już godzin trzy? Pewności nie mamy, ale fakt faktem, ze po przejściu kilkuset metrów, gdzie się bardziej wypłaszczyło, udało nam się zatrzymać autobus do Kazbegi. Ostatni tego dnia:) Jedziemy do Kazbegi, widoki – no sami wiecie, próżno szukać porównań. Przekraczamy najwyższą przełęcz na tej trasie, znaczy pomiędzy Tibilisi i Vladykaukazem. Docieramy koło 19 do celu. Niefajna miejscowość – za to otoczenie jak najbardziej i to właśnie to otoczenie jest w kręgu naszych zainteresowań, więc nie tracąc czasu (ze względu na późną godzinę i głuchość sygnału w słuchawce nie poucztowaliśmy z rodzinką tego przemiłego kierowcy) robimy zakupy, zostawiamy część bagażu u pani Maji (dysponuje adresem i telefonem jakby ktoś szukał noclegu w Kazbegi). I już po ciemku ruszamy do kościółka na wzgórzu. Pieszką jest to ok. 1,5h, ale nas podwożą jeepem rewelacyjna ekipa Gruzinów, którzy nazajutrz ruszają tą samą co my trasą, jednak oni tutaj po raz 10 i z twardym postanowieniem zdobycia Kazbeka, po raz kolejny. Rozkładamy się po ciemku i na dodatek w gęstym mleku, ciekawe GDZIE?


Dzień 10

Samiutkim rankiem wyściubiamy nos z namiotu a tam tak:

Po walce z suwakiem śpiwora, wydostaje się z namiotu obracam się o 180 stopni a tam tak:

Lśni się w słońcu kopuła Kazbeka…
Ruszyliśmy mozolnie w górę. Mozolnie bo zaszła mgła i nie bardzo znaliśmy drogę. Wędrowaliśmy bez mapy ścieżki dobierając tak by zgadzały się z naszym wyobrażeniem właściwego kierunku. Po jakimś czasie okazało się, że idziemy dobrze zarówno jeśli chodzi o kierunek jak i o tempo. Dogoniliśmy bowiem Gruzinów, co to nas wczoraj podwieźli, którzy wyszli 1,5h przed nami, tyle, że oni dźwigali sprzęt wspinaczkowy i zaopatrzenie na 5 dni atakowania szczytu. Odtąd aż do lodowca szliśmy mniej więcej razem, więc wskazywali nam drogę. Prawdę mówiąc nie było to niezbędne, gdyż prędko osiągnęliśmy górkę z której mieliśmy widok na lodowiec i gdyby nie chmury również na bazę i sam szczyt.

By dotrzeć do miejsca gdzie wchodzi się na lodowiec trzeba uporać się z rzeką lodowcową. Gruzini chcieli już budować asekurację linową, ale na szczęście udało się znaleźć trochę w górę strumienia kamienie, po których możliwe było przeskoczenie, w paru susach, strumienia.

Sam lodowiec nie sprawia większych problemów. Początkowy kilkusetmetrowy fragment jest dość stromy i człowiek (choć nie każdy) się ślizga, natomiast potem robi się łagodniej i idzie się dobrze (albo względnie, mocno względnie dobrze bo wysokość daje się we znaki). Ja musiałem się co 20 kroków zatrzymywać i wysapywać się. Ale jak każda drogą tak i ta droga przez mękę zakończyła się, i co najdziwniejsze i na pewno nie jak wiele innych, sukcesem.

Doszliśmy do stacji meteo. Pierwsze co rzuca się w oczy pod Kazbekiem to Polak. Polacy. Wszędzie Polacy. Nie stawaj na kamieniu bo przyciśniesz do gleby Polaka co się właśnie pod nim załatwiał. Pozatym szczypta Gruzinów i innych nacji, ale panami to jesteśmy my, Panowie! Jest też zagrzybiały budynek, miejsca na namioty otoczone kamiennymi murkami, nad nami śnieżny i chmurny Kazbek a dwieście metrów od stacji morze chmur, … znaczy gór… Aj! Jakich tam gór! Gówna!!! Alpiniści, kilka pokoleń alpinistów, daje wiele od siebie temu miejscu. A że woda którą się tam pije to woda z topiącego się lodowca więc dają więcej niż normalnie przywykli dawać i dużo więcej niż by sobie życzyli.
Posiedzieliśmy trochę z 2 Polkami, które do późna stresowały się, gdyż o 3 rano ich chłopcy udali się na szczyt i ślad po nich zaginął. Trasa jest na 13h, ale zaszedł gęsty tuman i prawdopodobnie zgubili drogę. Położyliśmy się spać coś koło 19, bo byliśmy lekko rozwaleni wysokością, a ich ciągle nie było. Wróciły nawet ekipy, które wyruszyły później od nich, ale nikogo nie widziały, ani na trasie ani na szczycie. Dopiero rano dowiedzieliśmy się jak to się skończyło…

Dzień 11

Wrócili po północy, tzn spędzili w górach 21h. Zgubili drogę w tumanie i już nawet zaczęli okopywać się w śniegu by jakoś przetrwać noc, ale szczęśliwie mieli kilka chwil przejaśnienia i zdołali odnaleźć drogę w dół. Oczywiście uprzednio zdobywszy szczyt. Natomiast ja nie myślałem rankiem o robieniu kolejnych metrów w górę. Chciałem tylko jak najszybciej znaleźć się na dole. Ale jak się zebrać skoro każdy ruch sprawia mi trudność, a już mycie zębów jest ogromnym wyczynem. Jednak udaje się pozbierać manatki i inne bambeloty, zostawiamy wesołe towarzystwo wysokogórskie i rozrzedzoną atmosferę – schodzimy.

Każdy metr przynosi ulgę, ale w tym samym czasie pokonywanie tych kolejnych metrów obarczone jest większym ryzykiem. Jest cieplej – cały lodowiec jakby się pocił i spływał, poza tym wektor naszego ruchu jest zgodny z wektorem ruchu zsuwającego się po uprzednim potknięciu lub pośliźnięciu i nabraniu odpowiedniego przyspieszenia dzięki połączonej masie mojej i plecaka. A tu nagle dwóch Gruzinów – chłopaczków w tenisówkach pomyka… zajeb… iście pięknie. A mnie jeszcze łepetyna napier… I skup się tu człowieku na ostrożnym stawianiu kroków. O dekoncentrujących czynnikach krajobrazowych nie wspominam. Znów trzeba było, już po zejściu z cielska lodowego, przekroczyć rzekę, a że jak pisałem wody było więcej, więc kamieni wczorajszych to już nawet odnaleźć nie zdołałem. Wynalazłem hipotetycznie bezpieczną drogę, lecz by wykorzystanie jej było racjonalne jedynie bez plecak. No więc zamach, rozbieg (czy też odwrotnie) i siup. Plecak w rzece. Nie no żart. Przeleciał bezpiecznie – drugi Ziółkowski normalnie:) A potem to już prawie wyłącznie łączki, słoneczko, bolące kolana i sielnakowa droga w dół. No i pełno Żydów na ścieżce. Prawie jak na Morskie Oko:)

Przy kościółku Tsminda Sameba, z okolicy którego wczoraj ruszaliśmy spotykamy Wojtka i Agnieszkę – oboje na jakiś projektach w Gruzji. Wojtek, wynajął w Tibilisi duże mieszkanie zaoferował nam nocleg. Marzyła nam się przepierka, prysznic więc wzięliśmy namiary i w drogę do wioski. A tam kto? Berta, Simon i Onyx. Prześladują nas chłopaki:) Ale nie było nawet czasu wypić za spotkanie, bo oni wychodzili w góry, a my jechaliśmy w dół do Mschety. Zatem zakupiliśmy jedynie świeżo wypieczone na zamówienie chaczapuri i jazda! Ponownie Gruzińska Droga Wojenna, tym razem taksą. Trudno to nazwać taksą, ale system taki sam. My płacimy i jedziemy. Oczywiście nie sami, bo po drodze dosiadają się jeszcze inni, a i towarów trochę zabraliśmy z wiosek. Ale to chyba taksa była (20GEL).

Rezygnujemy jednak z starożytnej stolicy Gruzji – Mschety i jedziemy prosto do Tibilisi. Chcemy pójść wcześniej spać więc kiedy docieramy bez zwłoki bierzemy się za poszukiwanie podanego adresu. Trochę błądzenia i docieramy. Okazuje się, że naszego gospodarza jeszcze nie ma, zatem udajemy się do pobliskiej knajpy na piwko. 2 piwka i jakieś frukty wyniosły nas 16,5GEL, czyli jakieś 10USD. Mocno nas to przybiło. Wróciliśmy więc na wojtkową wycieraczkę. Po jakimś czasie odezwała się winda, skrzypneły drzwi i usłyszeliśmy głos: „Chłopaki?”. Ruszyła winda, więc my szczęśliwi. Winda staje, rozsuwają się drzwi i wychodzi jakaś babka. Blady strach pada na nią – jakieś dwa menele (znaczy my) siedzą jej na progu. Wyjaśniamy sytuację, okazuje się, że to nie to piętro, a Wojtek wołał na nas z dołu:) Pierzemy się, myjemy się itp., a potem spędzamy trochę czasu przy okropnym sikaczu. Łeh! Paskuda. Ale kupiona w Kazbegi i podobno pochodząca z Kachetii. Ale wstrętna. Wojtek opowiada nam co właściwie tu robi. Przyjechał by powolntariuszować przy jakiejś agendzie ONZ w Tibilisi. Ale mówi, że po kilku dniach jutro idzie im powiedzieć, że już więcej nie przyjdzie, bo to, jak rzecze, tylko strata czasu. Tylko przejadają kasę i nic nie robią. Po dłuższym okresie tułaczki mamy okazje przespać się w wyrku:)

Dzień 12

Rankiem po serdecznym pożegnaniu z Wojtkiem ponownie odwiedziliśmy Aleję szoty Rustawelego. Ranna potrzeba internetu. Kafejek jest sporo tylko jak się przekonaliśmy ich właściciele od prowadzenia interesu wolą objęcia Morfeusza. No chyba, że ktoś śpi w swoim interesie. Wbijam się do kafejki a tam na krzesłach, fotelach przed komputerami śpi rozwalonych kilku kolesi, a całą kafejką zawiaduje młokos, który nie może się oderwać od gry komputerowej.
Czasami się zastanawiam jak los zarządza naszymi drogami, że wypada nam wpadać na tak wspaniałe osoby, z którymi spędza się tak rewelacyjne chwile. Nam udało się napatoczyć na stacji metra na Kasię i Magdę. Stoimy, patrzę dwie niewiasty. Wyglądają na globtroterki, trochę zakurzone plecaki i te świetliste iskierki w oku. Polki? Plecak Bergsona i Bezdroża w ręku. Podejść? No jasne. Warto było, to pewne. Dziewczyny podróżują po Gruzji i Turcji stopem. We dwie. Odważne według mnie. Przylepy przylepiły się do nas aż do następnego dnia. Jedziemy do Didube, razem wsiadamy do marszrutki do Mschety, razem zwiedzamy katedrę Sweti Cchoweli (stolica gruzińskiego kościoła apostolskiego), a następnie na chwilkę rozstajemy się by na własną rękę dostać się na szosę w kierunku Gori.

My dygamy kawał, potem wsiadamy do marszrutki i za jakiś grosz jedziemy na tą trasę, a dziewczyny tylko wyszły za katedrę, wystawiły rękę i pierwszy kierowca zawozi je tam gdzie sobie zażyczyły, wniebowzięty jeszcze, że to na niego zamachały:) Z trasy zabiera nas wszystkich marszrutka do Gori. Miasto, w którym przyszedł na świat największy z Gruzinów, wódz całego postępowego świata – Stalin. Wujek stoi w centrum, ma ulicę, ma muzeum, wsie go konieczna kochają. Człowiek szczere złoto.

W upale zwiedzamy z Mariuszem twierdze na wzgórzu, która okazuje się wyglądać z zewnątrz ciekawiej niż z wewnątrz.

Dziewczyny z lekką ironią błąkającą się w uśmiechu popijają sobie piwko w cieniu. Następnie dalej razem bierzemy taksę do Uplitschike (20GEL). Mieszamy przy tej okazji trochę mafii taksówkarskiej bo okazuje się, że ktoś już nas zaklepał, a my jedziemy z kimś innym. Dojeżdżamy, a tam dzień dobry – 5GEL za wstęp. No tego się nie spodziewaliśmy. Nigdzie nam dotąd i także później nie kazano płacić za wstęp. Ale patrzymy wokół – no tak jakieś skośnookie wysiadają z autokaru. Turystyka pełną gębą. Pętali nam się potem pod nogami, jak to wiecie mają w zwyczaju, a każdy z nich dzierży w ręku potężną armatę. W samym skalnym mieście przygotowywano właśnie plan pod zdjęcia do jakiegoś filmu co skutecznie na utrudniało mile zwiedzanie. Ale i tak robi wrażenie:)

Jeszcze scenka rodzajowa: Idę do klopa, trauma jak za każdym razem, może nawet tym razem większa (a przecież poszedłem do damskiego – statystycznie kobiety mają mniejsze zdolności do obsrywania wszystkiego dookoła). Po mnie natomiast wchodzi sterylna Japonka w białych rękawiczkach, chruście na twarzy przeciw pyłowi i z parasolką od słońca. Ta…
I jeszcze jedna scenka: schodzę kawałek do rzeki, a tam syf, że człowiek idzie po śmieciach a nie po ziemi, a w rzece – dzieciaki pływają z nurtem obwiązane pustymi butelkami po coli, a ojciec za nimi na wyciągniętym z bagażnika kole zapasowym.
Wracamy do Gori (pamiątka po taksówkarzu – olej na plecaku), wysadza nas na drodze przelotowej w kierunku Borjomi. Zatrzymuje też dla nas marszrutkę, za którą zabulimy po 4 GEL od osoby. Po dojechaniu do uzdrowiska rozlokowujemy się na skwerku pod fontanną i priorytet jest jeden: zdobyć domowe winko, a jak twierdzą dziewczyny ktoś sam przyjdzie i zaproponuje nam nocleg, za darmo. Nic takiego się nie dzieje, a właściwie to przeciwnie – jest winko (4GEL za 2l). Robimy więc co trzeba i stopniowo nocleg staje się zupełnie niepotrzebny. Całe rodziny z dziećmi obserwują nas do północy i gdy stwierdzają, że już pewnie nic ciekawszego nie zrobimy, idą do domu. Oczywiście nic bardziej mylnego – pojawia się kolejne winko. Około 1 babcia wyprowadza wnuczka na spacer. Parę minut później wyraźnie czymś wzburzona matka wiezie małego z powrotem do domu, a babcia smętnie wlecze się z tyłu. Pierwsza próba zdobycia Kazbeka z Borjomi w domowych kapciach z wózkiem dziecięcym z 4-latkiem w środku – nie udana. W końcu rozstawiamy miasteczko namiotowe na promenadzie nad rzeką – protestujemy przeciwko temu, że nikt nas do domu nie wziął. W nocy ktoś wlazł w nasz namiot.

Dzień 13

Rankiem zbieranie szło dość mozolnie, dziewczyny ruszyły w kierunku Wardzi, a potem z celownikiem na Batumi, my natomiast, również kierowaliśmy się tego dnia na skalne miasto Wardzia, ale z pewnymi znakami przestankowymi po drodze. Najpierw jednak musieliśmy uporać z problemami zdrowotnymi. Mnie od Kazbeka prześladowały pojawiające się w różnych momentach nudności. Poszedłem zatem do gruzińskiej apteki z zamiarem kupienia jakiegoś specyfiku, który zaradziłby na moje dolegliwości. Próbowałem wytłumaczyć kobiecie za ladą, ło co mi chodzi. Nie mam bladego pojęcia, w jakim stopniu mnie zrozumiała, ale w końcu coś mi wybrała [co ciekawe nie trzeba tam kupować całego opakowania tabletek, poprosiłem 5 sztuk, to opakowanie zostało otworzone i miła pani odcięła mi 5 pigułek z listka]. Nie miałem bladego pojęcia, czy mi ta tabletka pomoże, czy zaszkodzi (nazwa brzmiała jak jakiś lek kardiologiczny), ale wziąłem i rzeczywiście – była poprawa:) Pierwszym stopem tego dnia wyruszyliśmy do twierdzy w Ackurii. Podwoził nas młody Gruzin, który pracuje w Afganistanie zaopatrując armię amerykańską. Pochodził natomiast z Abchazji i w wieku 15 lat walczył w wojnie w tym rejonie. Po drodze zatrzymywał się byśmy mogli robić zdjęcia i opowiadał nam historię swojego kraju. W Ackurii poganialiśmy trochę w ogromnym upale po wzgórzu, na którym ulokowane są ruiny twierdzy.

Następnie trafiliśmy na rozlatujący się autobus, przegubowiec miejski, którym za 1,2GEL dostaliśmy się do większego miasta w okolicy – Akhaltsikhe. Tam w ekspresowym tempie zgarnął nas kierowca marszrutki, zdążyliśmy jedynie kupić jakieś śliwki i następnym naszym etapem miało być Khertvisi, gdzie odchodzi droga na Wardzie. Po drodze kierowca kilkakrotnie zjeżdżał gdzieś z drogi. A to chciał nazrywać jakiś owoców, a to któryś z pasażerów miał coś do załatwienia po drodze, więc podroż się dłużyła, a skwar był nieziemski. Nareszcie dojechaliśmy do tego fucking middle of nowhere. Znajduje się tam okazała twierdza, więc było co zwiedzać czekając na stopa.

Mariusz poszedł pierwszy, a mnie czekającego i zajętego obserwacją świń, obsiadła grupka chłopaczków. Wśród nich był jeden, który mówił co nieco po angielsku i zaoferował się, że mnie oprowadzi po twierdzy. Po powrocie Mariusza, udałem się więc z Gieorgiem na wzgorze. Najpierw zaprowadził mnie w huk daleko do źródełka wody siarkowej (choć nie wyraziłem takiej chęci – nie lubię tego świństwa, stwierdził po prostu, że jest to niebywała atrakcja). Potem zawróciliśmy w kierunku zamczyska, jednak gdy stanęliśmy u jego wrót, okazało się, że on tam w ogóle nie chcą wchodzić, gdyż zamieszkali tam w wynajętym domku turyści z Tibilisi i oni dziwni są – nie potrafił mi wytłumaczyć co to właściwie oznacza. Zamek też jest dość dziwny – mieszkają w nim krowy, a w baszcie mają sracz. Pewnie włażą te bydlątka do wieży i są pod takim wrażeniem, że im zwieracze nie wytrzymują. Zeszliśmy w dół do drogi i Gieorgij zaproponował mi gościnę, impre i dziewczyny. Mariusz zajęty był w tym czasie obserwacją jak jakieś italiańce w amoku kupują w sklepie hektolitry gruzińskiego samogonu – ciacia, zafascynowani tym, że jest on w butelkach po coli. Gieorgij zrażony tym, że nie chce iść z nim na impre i dziewczyny, pożegnał się i już w samotności kontemplowaliśmy marazm wioseczki.
Wreszcie zatrzymał się jakiś samochód, a w środku jak się okazało siedział Aleksandr. Zabrał nas i po paru kilometrach byliśmy już druzja, a do tego mówił jeszcze mnogo innych rzeczy, ale niestety nie bardzo rozumieliśmy:) Miał odwieźć tylko swojego przyjaciela do sąsiedniej wioski, ale zabrał nas do Wardzi, zatrzymując się po drodze i coś wytrwale nam klarując. Wskazywał przy tym ustawicznie na wzgórza, dolinę i inne elementy krajobrazu, więc tylko z tego wnioskowaliśmy, że opowiada nam o tym co mijamy. Rewelka. Nie mieliśmy jednak do Wardzi szczęścia – gdy dojeżdżaliśmy rozpadało się, więc zwiedzanie skończyło się na parkingu poniżej i paru fotkach:

Dzięki pomocy translacyjnej napotkanych u podnóża Wardzi Litwinów dowiedzieliśmy się, że Alek ma zamiar zabrać nas do siebie do domu, przenocować i jutro rano ponownie powieźć nas na zwiedzanie skalnego miasta. Nasz przyjeaciel mieszka wraz z rodziną w Aspindzy, ale zanim nasza droga w kierunku tego miasta się zaczeła, niespodziewanie zjechaliśmy do wioski, gdzie uprzednio wysiadł przyjaciel Aleka. Okazało się, że podczas gdy wizytowaliśmy Wardzię on i jego rodzina przygotowali wieczerzę, żeby nas ugościć. Wszystko było totalnie niesamowite: przepyszne jedzenie, długie kwieciste toasty Tamady i długie, nie zawsze jasne, rozmowy na tematy historyczne i polityczne. Z każdym łykiem alkoholu nasz ruskij jazyk ulegał wyraźnej poprawie. Oczywiście przy stole siedzieli wyłącznie mężczyźni, a kobiety im tylko usługiwały, donosiły jedzenie, wino, nowe nakrycia.


Udaliśmy się następnie do Aspindzy do domu Aleka i tam czekała nas dalsza część. Zastaliśmy rodzinę Aleka w trakcie kolacji i gdy tylko nas zobaczyli poderwali się. Wjechały nowe nakrycia, więcej wina, kobiety nagle zniknęły i nowym, ale ciągle czysto męskim gronie kontynuowaliśmy dzieło. MY NIE UMRU!!! Trwało to długo:) Gdy już szliśmy spać, okazało się, że nasza obecność eksmituje część Alekowej rodziny do sąsiadów, a my dostajemy najlepszy pokoju z potężnym łożem. W bieluchnej pościeli – brudni, zakurzeni i śmierdzący (na gruzińskich wioskach nie istnieje coś takiego jak łazienka i wieczorna toaleta). A rankiem był ciąg dalszy…

Dzień 14

Gdy zwlekliśmy się wyrka i wyściubiliśmy nos z sypialni, zaraz przyuważyła to matka Aleka i nie zwlekając wyrzuciła go z wyrka. Goście nie śpią – ty też nie pośpisz. Tak w ogóle to tego jak każdego Alek powinien pójść do pracy, ale zadzwonił, że ma gości i nie przyjdzie. Ok. Czekając na śniadanie najpierw oglądaliśmy telewizję, a potem Alek stwierdził, że może przejdziemy się do sąsiada, on na pewno bardzo chciałby nas poznać, a przy okazji zobaczymy to i wypijemy owo. Sąsiad był bardzo rad (on naprawdę był zadowolony, że go nachodzimy tak rano – jest z kim się napić:), pokazał nam wielkie kadzie, wkopane w ziemie, w których zimuje wino. Przęciętna gruzińska rodzina, według ich słów, wyrabia rocznie na własny użytek ok. 2000l wina i 150-200l wódki. Oczywiście nie obyło się bez poczęstunku – na 4 osoby zrobiliśmy 1l ciaci (pisałem już o tym ichnim samogonie?), zagryzając wybornym wyrobem domowym – taką gumowatą płachtą wyrabianą z owoców morwy. Już w rozszerzonej kompanii wróciliśmy do Aleka na śniadanie. Oczywiście wjechała wódeczka. Wiedziałem, że tempa toastów nie wytrzymam i taka ilość mnie zabije, poprosiłem więc o wino. Mariusz tego nie zrobił i to go zabiło. Później. Ale jak na razie wsio toczyło się równo – z sąsiadem byliśmy już w pełnej komitywie i zapewnialiśmy, że następnym razem to u niego będziemy gościć.

Dołączył jeszcze ojciec Aleka i drugi sąsiad, więc robiło się coraz weselej. Niestety minęło już południe – na Wardzię było już za późno, powiedzieliśmy Alekowi, że chcielibyśmy jeszcze dziś przedostać się do Armenii, więc zaproponował nam, że zawiezie nas do Ahalkalaki (40km dalej), gdzie na pewno coś do Armenii złapiemy. Pojechaliśmy i nie wiem jakim cudem, bo Mariusz ledwo trzymał się na nogach, złapaliśmy najpierw jednego, a potem drugiego stopa i znaleźliśmy się 20 km od granicy. Tam niestety, już każdy ktoś się zatrzymywał chciał od nas kasy za transport. W końcu dwóch gruzińskich Ormian mieszkających w Moskwie, zafascynowani postawą Mariusza[GOOD CIACIA!!!], zaoferowali się przewieźć za granicę za 30GEL. Po drodze wstąpili jeszcze po swoje paszporty, bo twierdzili, że będziemy chcieli, żeby wieźli nas jeszcze dalej gdy zobaczymy jakie tam zadupie jest. Droga była ciekawa – na mapie jest to główna droga międzynarodowa, a tymczasem my jechaliśmy jeepem po polu równolegle do rzeczywistej drogi, bo tak po prostu jest podobno wygodniej, lepiej, bezpieczniej.

Dzięki tym wertepom Mariusz uczynił to co należy by trochę otrzeźwieć, 2 razy. Zajechaliśmy też do ostatniej po stronie gruzińskiej wioski, gdzie nasi transporterzy mieli rodzinę, Mariusz ok. 40 minut odpoczywał w sianie, a ja poszedłem na poczęstunek: samogon z kokosa, kawa po ormiańsku, gruzińskie piwo i domaszny ser.


W końcu zajeżdżamy na granicę:

Jakieś niezrozumiałe dla mnie kombinacje, naszych transporterów. Coś mi tam tłumaczą, ale nie bardzo rozumiem o co chodzi, jedynie tylko to, że o pieniądze. Wypełniamy formularze wizowe, nalepka do paszportu i przekraczamy granicę. Zaczynają mi jeszcze dokładniej klarować o co poszło: Jeden z wiozących nas kolesi miał wizę do Gruzji na wjazd i wyjazd. Właśnie wyjechał, więc skończyła mu się wiza i będzie musiał wykupić nową. A oni nie wzięli ze sobą żadnych pieniędzy. Ta… A ja jestem irańskim ajatollahem. No ale oni stoją nad nami podenerwowani, chcą, żebyśmy tą wizę zasponsorowali, bo to z naszego powodu się tu znaleźli, negocjacje skutecznie utrudniała mariuszowa niemoc. Kończy się to tak, że zdołali wyciągnąć od nas te 20 dolkw na rzekomą wizę. Zawracają więc a my zostajemy w przygranicznej Bavrze. Fajna ta Bavra. Tak nam się spodobała, że zostaliśmy tam następne 3 h. A może to dlatego, że nic nie jechało? No nie wiem…

Siedzimy sobie, wieje wiatr, mija czas i nie dzieje się nic. Super. Patrzymy zbliża się do nas drogą od strony granicy policjant. Zapytuje co my tu robimy. A my na to że czekamy. Na co? Na cokolwiek. Byle tylko na kołach i jechało. Aha. Poszedł sobie. Po jakimś czasie patrzymy jedzie samochód. Machamy, zatrzymuje się, a w środku 5 facetów i mówią, że nas zabierają (chyba z polecenia tego policjanta). Tylko, że niby jak i gdzie? Ale jak zwykle okazało się, że nie potrafię ocenić pojemności kaukaskich środków lokomocji. Jechali do Gyumrii, więc my z chęcią z nimi. Po drodze po samochodzie krążyła flaszka wódkowa – piliśmy za brata jednego z jadących, któremu się niedawno zeszło. Zajechaliśmy do Gymurii, wysadzono nas w centrum i myślimy co by tu przedsięwziąć bo zmierzch już zapadał i trzeba by znaleźć jakiś nocleg, znaczy miejsce na namiocik lub karimatke. Jednak najpierw skoczyłem na internet. Na stronce HC szybko znalazłem dane Jaji z Gyumrii, więc stwierdziłem, że można sprobować. Wychodze z kafejki, a Mariusz w tym czasie zanzajomił się z Raizikiem (Ormianin zamieszkały w Moskwie) i jego kolegą, który nie tylko, chciał nas przenocować, ale i ruszyć z nami dalej – na Aragats. Zdecydowaliśmy jednak najpierw spróbować skontaktować się z Jają i z pomocą Raizika odnaleźliśmy podany adres a tam przemiłą kobietę, która jak się okazało, może nas ugościć w swoim mieszkaniu, w którym jednak nikt nie mieszka i służy jej za miejsce do medytacji. Jaja szybko się ulotniła, a my z chłopakami, do późna w nocy, dyskutowaliśmy o historii i obecnej sytuacji politycznej Armenii. Racząc się z tej okazji… no dobrymi rzeczami:).

Dzień 15

Rano przemierzamy Gyumrii w poszukiwaniu karty pre-paid do komórki i okazuje się, że w Armenii, żeby ją nabyć, należy legitymując się paszportem zarejestrować się u operatora. W końcu rozpracowaliśmy i można było ruszać dalej. Pan zawiózł nas za miasto:

Tam przyszwędał się panopek zainteresowany tym co my tu robimy i dlaczego machamy na przejeżdżające samochody. Nie mógł wyjść ze zdumienia kiedy zatrzymał się tir i zaczęliśmy się do niego ładować. Już miałem zamykać drzwi a on zaczął wołać czy też może jechać – tak mu się idea podróży za jeden uśmiech spodobała, ale miejsca już niestety nie starczyło. Przecinamy razem z panem tirowcem kawał ormiańskiej ziemi:

I lądujemy nad jeziorem Sewan, zaraz przy półwyspie Sewan, na którym stoi Sevanvank. Kiszki się skręcały więc priorytetem stało się znalezienie jakiejś knajpy, bo zdecydowaliśmy się zaszaleć i poobiadać godziwie, np. jakąś rybkę sewańską wsunąć. Zmierzamy w kierunku ośrodków wypoczynkowych pobudowanych na plaży półwyspu, który kiedyś był wyspą, ale stalinowscy naukowcy stwierdzili, że za dużo wody paruje i obniżyli poziom wody w jeziorze Sewan (autentyk). W restauracji chcą 2500dram za obiadek na człowieka, chcemy się jeszcze trochę rozejrzeć, robimy parędziesiąt metrów i przywołuje nas do siebie grillujący brzuchaty Ormianin. Georg, taksówkarz o podejrzanych umiejętnościach językowych (rus, angl, niem, hiszp, włoch, franc, arab) pyta się skąd jesteśmy co tu porabiamy i czy nam się podoba. No ba!!! Po czym pokazuje nam na rybki, które przyrządza. To dla was chłopaki. No kurcze. Zaprasza nas do stołu, przy którym biesiadują jego przyjaciółki, z którymi przyjechał nad jezioro. No i potem było tak: jedzenie do przesytu, picie ku przepiciu a na koniec kąpiel w morzu Armenii. Stwierdzamy, że jeśli nie dostaniemy chwili wytchnienia to do wieczora nie dotrwamy, a więc bierzemy z Mariuszem turystyczne zwolnienie od obowiązków biesiadniczych i idziemy na wzgórze świątynne. Pozwiedzać. Mariusz zwiedza, a ja leże przeżarty.

Odleżyn prawie dostwaszy i opaliwszy czółko na słoneczku (jezioro wysokogórskie jest to – 1800m.n.p.m) schodzimy ze wzgórza w kierunku straganów. Tam przy jednym z nich spotykamy Artura (Ormianin pracujący w Belgii) razem ze znajomymi, który zagaja: skąd jesteście? Polak? Chrześcijanin? To gdzie masz krzyż? Nie masz to ja Ci… i kupił mi srebrny krzyż z ormiańską symboliką Jezusa, na który wydał pewnie sporą jak dla przeciętnego Ormianina sumkę. No i zapoznał mnie z siostrą swojej żony:

fajna… tylko, że po ludzku nie rozumie, a ja po ichniemu ciut ciut.
Wracamy do Georga, rozstawiamy pałatku i zaproszeni jesteśmy na wieczorne kuszenie, wódeczkę i wodną faję. Jest mega wesoło. Nam. Ale już naszym bagażom w namiocie nie koniecznie, bo własnie za oknem szaleje burza. Prawie nam dobytek zatopiło, albo porwało z wiatrem. Prawie, a to oznacza wielką róznicę. Bowiem po deszczu i wichurze pozostaje tylko wiater i w sekund pięć nam wszystko idealnie osusza. A ze względu na burzę siada (wyłączają?) prąd więc siedzimy i pijemy przy świetle mojej i mariuszowej czołówce. A rano… ból głowy… 🙂

Dzień 16

Dziś mamy dzień odpoczynku, byczenia się i opalania (trzeba wkońcu złapać heban:). Wywlekliśmy się z namiotu, Mariusz zaplanował na ten dzień taki schemat: wybranie miejscówki na plaży, położenie się, wstanie, pójście spać. Natomiast, ja stwierdziłem, że szkoda czasu, pozatym po czym tak naprawde miałbym odpoczywać? :) Zatem wyruszam samotnie, napierw wzdłuż półwyspu (ciekawe, że z nasłonecznionej strony panował upał, nie wiało, tafla jeziora była spokojnie jeziorowa, natomiast już 300m dalej po drugiej stronie półwyspu, w cieni, chłód, wieje i przelewają się fale. Wędruje sobie brzegiem jeziora, poprzez kolejne ośrodki wypoczynkowe, pół Armenii zjechało się nad Sewan, grillować w gronie rodzinnym, przedzieram się zatem przez gąszcz dymów, bud, grilów, człowieków i innych. Ale Sewancity nie dostarcza stanowczo aż tyle atrakcji by mnie zaspokoić więc, chwilka zastanowienia i cel na dziś obrany. Kilkadziesiąt kilometrów od Sewanu, ukryty w lesie na zboczach gór stoi, stareńki kompleks klasztorny Haghartsin. Wracam do namiotu, żegnam się z Georgiem i całą resztą, bo właśnie pakują się i wracają do domu, zabieram pare rzeczy i lece na szose. Taksówkarz chce mnie zabrać do klasztoru za jakieś grube pieniądza, a ja mu, że za darmo pojade. Nie wierzy i puka się w głowe:) po 5 minutach odjeżdżam. W 2 skokach znajduje się w klasztorze, pod samą jego furtę dowozi mnie wykładowcę uniwerku, Victora, w Yerevaniu, który wraz z rodziną i przyjaciółmi wypoczywa nad Sewanem, a teraz wybrali się na wycieczkę.

W kościele ormiańskim, w tradycję wpisane jest składanie ofiar ze zwierząt, koziołków, kogutów, jagniąt, gołębi.

Zazwyczaj dokonuje się to w pobliżu drzew, które, jak sądze, są jakiegoś rodzaju drzewami wotywnymi – poobwiązywane róznym wstążkami, szmatkami.
Szybko pozwiedzałem, i ruszam w dół. Klasztor ulokowany jest ok. 8km od głównej drogi i dochodzi do kompleksu dróżka afaltowa. Puszczam się pieszką, licząc na złapanie na stopa jednego z samochodów turystów, którzy podjechali pod klasztor. Ale ide, dobrze mi się idzie, aż tu nagle dogania mnie z tyłu stukot kopyt o asfal. Obracam się i dla jaj wyciągam rękę, chłopaczek podjeżdża, zeskakuje z konia i zaprasza mnie na siodło:) Pakuję się, ale jak ruszyliśmy to szybko stwierdziłem, że na piechotę szybciej zejde:) Podjeżdżam jeszcze kapkę do głównej szosy Ładą Nivą (świetna fura) i staje na stopa. Po chwili widzę zjeżdżający z góry samochód uprzednio poznanego pana profesora:) No to mam transport. Po drodze opowiadam im o wielu przygodach jakie spotkały mnie w Armenii i o gościnności której doświadczyłem. Chyba wlazłem im na dumę, bo oczywiście zapraszają mnie na grila, ale wymiguję się jednym piwem, bo zostawiłem Mariusza, nie świadomego nawet gdzie się podziałem. W każdym razie, Victor chciał bym został, pobiesiadował z nimi, ale jeśli już musze jechać to żebym wrócił z Mariuszem, czy to jeszcze tego wieczoru czy następnego dnia. Wracam na nasze miejsce biwakowe, niesamowite czapy chmur wiszą ,nad górami do okoła Sewanu:

Ledwo znajduje się Mariuszem, już podchodzi do nas koleś, Artur i zaprasza do siebie do domku kempingowego na obiad i napitek. No właśnie zgłodnieliśmy:)

Potem jeszcze obowiązkowa kawa po ormiańsku i zmywamy się by połazić jeszcze po okolicy. Ale niewiele kroków uszliśmy a dopadają nas chłopaki, którzy rozłożyli się niedaleko biwakiem i również zapraszają nas pokuszać i popić. Dodatkowo jeszcze potańczyć:

Było ich około 10, w większości w wieku studyjnym, z jednym chyba liderem, najstraszym – Gorem, który przyjechał z żoną. Zrobili wypad nad jezioro, żeby poimprezować, popić, potańczyć. Nie bardzo chcą nas wypuścić, ciągle tylko dolewają i dokładają co lepsze kawałki mięsa ( mają miednicę różnych rzeczy z grila i dosłownie grzebią w niej rękami i wynajdują najlepsze kawały). Wdajemy się w interesujące dyskusje z Gorem – jest technikiem dentystycznym, ale pracuje na budowie. Opowiada nam o sytuacji na rynku pracy w Armenii i o róznych wydarzeniach z najnowszej historii politycznej Armenii. Wkońcu chłopaki, stwierdzają, że musimy iść z nimi na dyskotekę. Dyskoteka odbywa się na plaży, na tle iskrzącego się światłami Sewanu. Chłopcy zapowiadali: będzie super impreza, dobra muzyka, dziewczyny, bedziemy się świetnie bawić. Postanowiliśmy sprawdzić co oznacza w ich oczach świetna zabawa. A na miejscu: 2 dziewczyny na ok 40 chłopa na parkiecie. W tym jedna to żona Gora. Ale chłopcom zupełnie to nie przeszkadza, wbijają się na parkiet i dokonale się ze sobią bawią w tańcu. Gorowi w zupełności wytarczała obecność na parkiecie jego przyjaciela, do tego stopnia, że po pewnym czasie patrze jego żona siedzi przy stoliku, widocznie nie była tam potrzebna. Stosunki panujące w tej kulturze między mężczyznami są dla przedstawiciela naszej kultury są zaskakujące i wręcz czasami dziwne. Pare przykładów: standardową fromą powitania 2 facetów są pocałunki, nie tam jakieś pocałunki dwóch krewnych od święta, ale 2 nastolatkowie na ulicy, gdy się spotkają sypią sobie pocałunki połączone z miśkami. W standardzie jest widok dwóch chłopaków idących ulicą i trzymających się pod rękę. Gor jako światły człowiek, tłumaczył nam tą zażyłość: oni są wszyscy “czyści” (znaczy nie homoseksualni), a dlaczego nie ma na parkiecie dziewczyn? Bo im nie wypada w tak frywolny sposób się bawić. Psułoby to takiej dziewczynie (niezamężnej) reputację i poniewierało godność. Opowiadał tak: chłopak może ożenić się tylko z dziewicą, jeśliby się okazało, że dziewicą nie jest, to ma prawo ją zostawić. Oczywiście działa to tylko w jedną stronę.
Zwijamy się z imprezy i idziemy spać.

Dzień 17

Zrywamy się z ranka i lecimy na trase w kierunku Yerevania. Kolejny piękny dzień, a my po dwóch nocach w jednym miejscu mamy ochote na nowe krajobrazy i nowe przygody. Szybko udaje nam się zatrzymać jakiś samochód, wewnątrz dwóch facetów i nastolatek. Jedziecie na Yerevan? Da. Można? Można. No to bomba. Podróż mija nam w miare szybko. Do stolicy jest w sumie nie daleko, ale niesamowicie odmienia się podczas podróży krajobraz. Robi się sucho, pustynnie wręcz. Nasze podniecenie rośnie gdy dostrzegamy przez szyby samochodu masyw Aragats. To wszakże tam już dziś dzień się wybieramy. Ale zaraz… Co to za takie białe na południu? Chmura? Ożesz ty w morde… To jest Góra! Rzeczywiście w miare zbliżania się do miasta coraz wyraźniej rysował się dużo ponad budynkami masyw Araratu. Widoczność tego dnia dnia była kiepska, ale pokrywę śniegową Araratu łatwo można było dostrzec. Dojeżdżamy do Yerevania, kierowca pyta się gdzie chcemy, żeby nas wysadził. Prosimy o główny dworzec autobusowy [nawiasem mówiąc idiotyczny pomysł]. Ten koleś z chłopaczkiem wysiadają i co wzbudza nasze zaniepokojenie, płacą kierowcy. A więc to nie byli jacyś znajomi. A więc to jest… kurwa taksówka. Błyskotliwi to my jesteśmy po fakcie. No i w ten sposób po 3000DRAM poszło! No niech im będzie. Przez ostatnie 2 dni jedliśmy i piliśmy za free. Ale fakt faktem, że tęgie fryce jesteśmy. No dobra. Jesteśmy w Yerevaniu. To co robimy? Opuszczamy miasto. Jedziemy w strone Aragatsu. Jakieś marszrutki podobno skądś tam jeżdżą. A więc drałujemy. Po drodze mijamy Matenadaran, fabryke Araratu (ostatnio miałem przyjemność spożywania oryginalnego koniaku Ararat – five stars, co było moim marzeniem od powrotu, oto dowód:

Łapiemy marszrutkę do Ashtaraku i w biegu jakieś ormiańskie wersje gorących-psów. Jedziemy, jedziemy i zaczyna mi się wydawać, że chyba jedziemy za daleko – bo marszrutka zaczyna cokolwiek za bardzo skręcać z kierunku w jakim podążać powinniśmy. Pytam się jednej współpasażerki i jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zaraz cały busik już dyskutuje czy lepiej nam już wysiadać czy jeszcze dalej jechać. Ale ja już wiem swoje – wysiadamy. Troszkę się cofamy i ustawiamy się na stopa z kciukami wycelowanymi w Aragats. Zatrzymuje się Kamaz i po długich pertraktacjach udaje nam się dowiedzieć, że nie jedzie on tam gdzie my, ale podwiezie nas kawałek do jeszcze innej krzyżówki gdzie będzie nam wygodniej piec się w tym skwarze, znaczy łatwiej stopa łapać. Prawem serii łapiemy drugiego kamaza, który jedzie już w bardziej sensownym kierunku, znaczy tam gdzie my. Żeby troche krajobraz przybliżyć. Sucho, pustynnie i płasko. Tzn na drodze płasko i w bezpośredniej drogi okolicy płasko. Natomiast w niebezpośredniej okolicy drogi, po jej przeciwnych stronach wyrastają dwa potężne masywy górskie. Góra Ara i Aragats. Obie te formacje są to stożki wulkaniczne, dawno już wygasłe, które w znacznej mierze przyczyniły się do uformowania się wyżyny armeńskiej. W górze Ara, w kraterze, został zbudowany monastyr. Następnym razem, koniecznie musze go odwiedzić. Tymczasem dojechaliśmy z naszym kamazowym przyjacielem do miejsca, gdzie się żegnamy, szybkie zakupu w sklepie, który nie wygląda i znowu stajemy. Tym razem już do ostatniego stopa, do wioski Aragats, z której rozpocznie się nasza wspinaczka. Szybko dojeżdżamy, tam Mariusz zostawia u wesołych pań gospodyń część swojego plecakowego dobytku. Panie są do tego stopnia ucieszone tym faktem, że jeszcze nam na droge kilo białego sera ofiarowują. Tak się potem zastanawialiśmy czy aby one nie zrozumiały tego jako handlu wymiennego, a nie formy przechowalni bagażu. Ale nic to, komu w droge temu… zjeść coś trzeba… Jeden ze świadków wymiany: sandały i brudne gacie za biały ser (akcja wypakowywania mariuszowego plecaka wzbudziła bowiem we wiosce sporą sensację), zabiera nas do siebie do domu i zaprasza na wczesny obiad i jak się okazuje sok z malin… ohh… ten sok… Nigdy nie zapomne tego smaku… O dziwo, po raz pierwszy dano nam do wyboru: czy chcemy być częstowani samogonem czy też jakimś bezalkoholowym płynem. Ovaness – bo tak ma na imię nasz nowy przyjaciel, jest nauczycielem języka ormiańskiego i bardzo dużo i kwieciście opowiada o wytworach kultury Ormiańskiej, w czym dopinguje go cała rodzina. Pozatym zarówno on, jak i jego ojciec również nie raz wyruszali pod szczyt Aragatsu, więc udaje nam się zasięgnąć pare poręcznych wskazówek co do naszej marszruty, tak poręcznych, że z nich nie skorzystamy, bo prowadziłyby nas prawie cały dzień doliną, a nam się w góry chce. No ale czas ruszać, bo już trzecia dochodzi. Ovaness odprowadza nas za wieś i dalej już ruszamy sami. Rozpędzami się i musimy gwałtownie hamować, bo po 15 minutach trafiamy na imprezę w górach. Cała jakaś rodzina czy co, przyjechała z Yerevania na piknik pod Aragats, zaręczyny świętować czy co. No to musimy poświętować.

Ale szybko. Kawusia, ciasteczko, fotosiki. I lecimy lecimy. Jeszcze nam na droge wcisneli 1,5l tanu. Jest to taki przetwór mleczny domowej roboty, o którym ormianie mówią, jakoby był pierwowzorem jogurtów. Bo to Ormianie wymyślili jogurty. W każdym razie jest doskonały, kiedy zimny. Nareszcie. Idziemy w góry. Przestrzeń, słońce, trawa, góry, pot… kurcze coś tu śmierdzi. To ta trawa… Bo obsrana, bo pasie się na niej zwykle to wszystko co do pasienia stworzone zostało. I realizuje swoją odwieczną powinność. To zielone jedną stroną wchodzi, a to brązowe drugą stroną wychodzi. No ale pozatym widoki, m.in. Wspomniany już wyżej masyw góry Ara.

Wędrówka dodaje skrzydeł. Ale zaraz… co to… jakiś dym? Wchodzimy na wzgórze, a tam kozy, owce, a w oddali co? Namioty? Kurna, przecież to najprawdziwsze jurty! O i psy i ludzie, i zagrody nawet pobudowali. Zaraz, zaraz… Coooo? PSY? O kurwaaaa….. Ratuj się kto może!!! I już nas widzą, i już do nas pędzą, zrzucam plecak, gazu chce szukać… NA co mi kurwa gaz na takim wietrze, dupa w troki i spierdalaj!!! Doganiają nas, otaczają. Jest ich chyba z siedem, wszystkie wielkie bestie i tylko ujadają i zęby szczerzą. Warkot ze wszystkich stron, a my plecami do siebie ustawieni i w każdej dłoni kijek trek. Ale jak się rzucą na nas to i kijki nam gówno pomogą. Wtem! Nagle! Ratunek! Dwoje, na oko, pięciolatków, przegania te piekielne bestie… Zajebiście:)
A więc te jurty to schronienie Jezdich, Kurdów ormiańskich, których na zboczach Aragatsu jest odgroma. Zapraszają na barana, ale my chcemy dziś, jeszcze za dnia pod wierzchołki podejść więc napieramy naprzód. Idziemy, a od strony wzgórz zbliża się do nas pasterz. W kaloszach i z kijkiem. Priwiet! Gdzie idziecie? Znacie droge? Poprowadzę was. A więc idziemy za Nicolasem, tylko, że ten cwaniak w kaloszkach tak zapierdala, że ja po krótkim odcinku zostaje w tyle. Mariusz odciążony radzi sobie znacznie lepiej. Zaczyna zachodzić lekka mgła. Zostaje sam. Wtem wiatr przewiewa i dosłania trochę nieba. Zaraz, zaraz… co to się tam majaczy… coś jakby zarys grani… nie to szczyt!!! ale już za chwilę znów go nie ma… Idę więc dalej, nie bardzo nawet zrażony tym, że maszeruję we mgle, sam i nie bardzo wiem, czy w dobrym kierunku. Normalnie jak ptaki migrujące – nie wiem skąd, ale znam właściwy kierunek. Doganiam szczęśliwie Mariusza i Nicolasa, którzy przycupneli na kamieniach. Potwierdzają się moje obawy: Nicolas owszem, poprowadzi nas pod szczyt ale za 20 000 DRAM. Pier… się!!! Nie, dzięki Nicolas za towarzystwo, ale pójdziemy sami – jakoś znajdziemy drogę. Nicolas: to ja też wam dziękuję za towarzystwo i w podzięce zaprowadze was dalej za darmo – tylko mi znaną ścieżką, do doliny, gdzie pasie się moje stado – nikt już wyżej nic nie wypasa. Moje prowadze najwyżej. No bomba! Rzeczywiście po pół godziny schodzimy do przepięknej dolinki, jakieś krowy się pałętają, Nicolas idzie obczaić czy wszystkie są, a my rozkładamy obozik. Potem Zapraszamy Nicolasa i jego kompana, który zjawił się nie wiadomo skąd na herbatę, oni dają nam pojeździć konno (na oklep) i raczą nas opowieściami ze swojego koczowniczego życia.

Nicolas walczył w Górnym Karabahu – ma więc o czym opowiadać… Idziemy spać a nad nami…

Dzień 18

Zimno. Ciemno. I w ogóle jakoś tak dupowato. Nie chce się wychodzić ze śpiwora. Najlepiej to bym pospal sobie do południa, albo poleżał przed telewizorem.
Tia… :) wierzycie? No!
Zrywamy się przed świtem – nastrój bojowy, co chwile zerkamy w górę, na rysujący się na tle ciemnego, jeszcze, nieba szczyt. Aragats. To on stanowił główny cel tej wyprawy, od początku stawialiśmy sobie za punkt honoru zdobycie go. I oto jesteśmy, to jest nasz czas. No dawaj, stary. Popróbujmy się.
Ruszamy, słońca jeszcze nie ma więc istotnie piździ. Namiot z większością dobytku zostawiamy, bierzemy dwa plecakczki – jeden na żarcie, drugi na ciuchy, idziemy bez kijków. Stopniowo w miarę wędrówki słońce wspina się po nieboskłonie i coraz głębiej zagląda w naszą dolinę.

Mijamy uśpione stadko Nicolasa, kolejne garby, podmoknięte łąki, strumienie. W końcu trawa zaczyna ustępować kamieniom. Dochodzimy pod sam szczyt. Dolina się skończyła.

Wspinamy się przez łaty śniegu i pola kamieni, dość kiepskawo przymocowanych do podłoża. Idzie się dobrze – żadnych oznak wysokościówki. Docieramy na przełęcz na wschód od północnego (najwyższego) wierzchołka, który jest naszym celem. Pojawia się widok, którego byłem szczególnie ciekaw – wnętrze krateru.

Posilamy się, bo niezły kawał drogi za nami. Ale przed nami atak szczytowy, więc szybciutko podrywamy się ponownie. Podłoże staje się coraz mniej stabilne, teraz już przy każdym kroku czuć lekki obsów, a co parenaście następuje poważniejszy poślizg. Mariusz zostawia w skałach plecak, bierze tylko małą butelkę, batona w kieszeń i aparat, ja ide dalej z plecaczkiem. Stromizna się potęguje, więc coraz bardziej przyginamy się do ziemi. Skały staję się coraz większe, wiec postanawiam je wykorzystać, jako ścieżkę. Ciężko. Kamienie lecą spod stóp i z rąk. Ale wspinaczka trwa i wreszcie docieramy na szczyt. Jakieś blachy, wyskrobane napisy. Patrzymy:

Git. A więc to nie jest szczyt. Jakiś metalowy słupek widnieje na końcu kruchej grani w odległości ok. 300 m od nas. W pionie różnica wynosić musi bardzo niewiele… Ale jednak jest. Spoglądam na grań: pierwsze wrażenie jakie miałem, gdy ją ujrzałem i nie pokapowałem się jeszcze, że to ona oddziela nas od ostatecznego zwycięstwa, było: nie do przejścia. Nie dla mnie. No dobra, ale to było pierwsze odczucie, ale teraz już wiem że tamten słupek jest szczytem. A ja stoję tu, paręset metrów dalej. I nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze stanę w tym miejscu. Głupie myślenie, gdy na jednej szali jest ambicja a na drugie to czy kiedykolwiek stanę na jakimkolwiek szczycie. Nie polecam. Patrzę na Mariusza. I już wiem.
Ruszam pierwszy. Kilkanaście metrów w dół, tyle samo w górę, wspinaczka, wesoło ubarwiona tym, że większość kamieni, które upatruje sobie jako punkt podparcia, wyciągam po prostu ze ścianki. Powiem tylko: było mocno ryzykownie, a przestrzeń wokoło wyglądała wręcz jakby chciała bym się w nią wtulił:

Ale o 11.30 czasu miejscowego, VICTORIA!!!

Droga powrotna też była wesoła. Na przełęcz Mariusz schodzi, a ja się z suwam, a ze mną cała ścieżka i pół zbocza. Pod przełęczą pogrzaliśmy się trochę w słońcu. Bez koszulek i bez filtra. A co! A co? Wieczorem było widać co:)
Maszerujemy raźno do obozu, upojeni świeżym sukcesem, a tu w obozie niespodzianka. Goście przyszli. Stado krów otacza nasz namiot. Szykujemy sobie jakiś obiadek godny zdobywców, a to się okazuje, że zgineły nam: bochenek chleba, dziwka do menażki, kiełbasa i dwie wołowe konserwy, nie zginął natomiast mój portfel z forsą. Interesujące. No to mamy zupę z resztką chleba. Nie godna zdobywców. Zwijamy się i ruszamy doliną w kierunku wioski, z której ruszyliśmy. Pojawia się droga, a na niej po pewnym czasie napotykamy na wesołą scenkę. Stoi kamaz, dookoła niego kilkanaście osób. Kobiety, mężczyźni, starcy dzieci. I wszyscy jacyś podekscytowani. Mijamy ich i nagla zagaduje nas kierowca, czy nie chcemy, żeby nas podwiózł do wioski. No ba! Tym bardziej, że meszki tną jak oszalałe. Tak? No to pomóżcie pchać…
Jakby ktoś nie wiedział co to kamaz:

Wzieliśmy się więc razem z chłopami za bary z kamazem: trzeba było go wypchnąć z dołka na górkę, tam szef wozu wyciągnął lewarek i zaczął coś majstrować. A my tymczasem dowiedzieliśmy się co za jedni: z Yerevania, przyjechali na prowincje i wybrali się z wioskowym kamazowcem doliną pod Aragats na wycieczkę, teraz wracają, albo nie wracają tylko stoją, bo maszyna się rozkraczyła. Wodzu tymczasem rozłączył tylną oś i i zakomenderował by kręcić jednym kołem, wsiadł za kierownice i próbował odpalić. No to kręcimy jak wariaci, na zmiany, na wyścigi, Kto szybciej. Super zabawa, nie mac co. Szybko jednak dochodzimy do wniosku, że chyba jednak nie przyniesie to oczekiwanego rezultatu, więc zmywamy się z tej imprezy. Przeszliśmy kawałek, zerkamy za siebie i okazuje się, że turyści ze stolycy doszli do takiego samego wniosku i maszerują za nami. Dochodzimy pod wieczór do wioski i tam z ulicy wyłapuje nas Ovanes, który wyczekiwał nas, bo stwierdził, że gościna na której nie wypije się z gościem wina to dupa a nie gościna. Więc zaprasza do siebie za jedzonko i napitek. Ponownie częstują nas też doskonałym sokiem malinowym:) szwagier Ovanesa, wojskowy, czołgista, który przyjechał właśnie dzisiaj z rodzinką, stwierdził, że niedługo będą się zbierać do Yerevania więc możemy się z nimi zabrać. Tak więc wbiliśmy się to Łady: my, nasze plecaki, Ovanes (czołgista – to samo imię), żona Ovanesa, i jego trójka dzieciaków. Zajechalismy jeszcze pod dom, w którym Mariusz zostawił bety (oddali:) i ruszyliśmy z kopyta w drogę do stolicy. Nasz czołgista prowadził tą Ładę jak czołg. Wyciskał z niej siódme poty. Jakby koniecznie chciał nam coś udowodnić. Udowodnił – na przedmieściach Yerevania woda w chłodnicy mu się zagotowała. Nie mieliśmy pomysłu gdzie się tej nocy zatrzymać, więc póki co pojechaliśmy z nimi do kolejnej rodziny, którą chcieli jeszcze tej nocy odwiedzić. Tam wiadomo – kawusie i… no właśnie. W miedzy czasie wygrzebałem z plecaka jakieś numery telefonów do członków HC w mieście. Godzina 11 w nocy, ale warto popróbować. Dzwonie do Victorii – odbiera jej matka – ona do mnie po niemiecku (sic!) ja do niej po angielsku. No to przechodzimy na ruski, ciężko mi idzie, więc słuchawkę przejmuje czołgista. Nie wiem co on jej powiedział, ale zdobył adres i zapewnienie, że jesteśmy tam mile widziani. Po paru kielonkach jedziemy pod wskazany adres, a tam już na ulicy wita nas pan domu, ojciec Victorii. Żegnamy się z Ovanesem i witamy z nowymi przyjaciółmi. Okazuje się, że Victorii nie ma – jest w Niemczech na studiach, ale jej rodzina jest przyzwyczajona do przyjmowania gości z całego świata, więc nie ma problemu możemy się rozgościć. Za to są w domu (obecnie na imprezach na mieście) pozostałe dwie córy państwa Muradyan: Anna i Maria. Po jakimś czasie słychać dzwonek i w domu robi się miło i gwarno, okazuje się, że nie jesteśmy jedynymi gośćmi rodziny Muradyan. Córy imprezować poszły z przyjaciółmi, którzy przyjechali z Niemiec i Szwecji. Są to Ormianie, którzy przybyli do Yerevania na Panarmenian Games (takie Ormiańskie igrzyska olimpijskie). Także w dużym i roześmianym gronie siadamy wspólnie do trochę spóźnionej kolacji. Niesamowici ludzie, niesamowici. Późno w nocy wreszcie wtulamy się w posłanie przygotowane nam przez panią Muradyan. Dobrych snów.

Dzień 19 (pędzimy do przodu, nieprawdaż?)

Dom powoli się przebudzał, wszyscy, stopniowo gromadzili się wokół stołu w salonie. Wszyscy pytali się nas co będziemy dzisiaj robić, każdy doradzał jakieś ciekawe miejsce które powinniśmy odwiedzić. Ale wszyscy zgadzali się, że będąc w Yerevaniu musimy odwiedzić Genocide Memorial. Niestety, następnym razem… Tymczasem, po śniadaniu i po serdecznym pożegnaniu udaliśmy się z panem Muradyan na przystanek marszrutek i jedną z zatrzymujących się tam przebiliśmy się przez całe miasto (wdychając ormiańskie spaliny w korku) do kolejnego postoju busików. Tam zostaliśmy ulokowani kolejnej maszynie – do Echmiadzynia. I po krótkiej podróży znaleźliśmy się w stolicy ormiańskiego kościoła autokefalicznego. Mariusz leci na neta i wysłać kartki a ja leże na ławeczce w parku, podpiekam się, zaprzyjaźniam się przy okazji z babuszką sprzedającą słonecznik. Przynosi mi po chwili kiść winogron i zadowolona patrzy jak je pałaszuję, więc po kolejnej chwili przynosi mi jakiś domowy specjał – pychotka. Potem zmiana i ja lecę na neta i kartki, a Mariusz zajmuje moje miejsce w zakresie zainteresowań słonecznikowej babuszki. Wybrałem się zatem na pocztę, by dokonać wysłania kartek z podróży. Wypas – do wyboru miałem 3 pocztówki: na jednej był jakiś grób, na drugiej jakiś wąsaty jegomość a na trzeciej Katolikos – zwierzchnik kościoła ormiańskiego. No nie ważne… Idziemy zwiedzać katedrę, miejsce gdzie znajduje się cząstka serca każdego Ormianina.

Skwar nieprawdopodobny, jesteśmy w pustynnych rejonach Armenii. Ustawiam się w kolejce do poidełka, coby napełnić butelki, podchodzą do mnie troszkę spłoszone młódki – na migi próbują mi przekazać iż chcą sobie ze mną zdjęcie zrobić. Ok.
Przeczesujemy centrum miasteczka w poszukiwaniu jakiegoś posiłku (kurcze – trochę czasu minęło od chwili gdy musieliśmy sobie sami obiad kupować:) A może nie powinniśmy się tak spieszyć z tym krokiem tylko dać chwile naszym podróżnym duchom opiekuńczym?). Spotykamy dwójkę Czechów, którzy również wojażują sobie po Zakaukaziu – właśnie wrócili z Azerbejdżanuj – twierdzą, że drogo i nieprzyjaźnie, i razem zasiadamy do obiadku. Po czym zarzucamy plecaki i maszerujemy w kierunku miasta Ararat. Pierwszy kierowca podwozi nas ciut, drugi jeszcze ciut-ciut. Ustawiamy się na wioskowym przystanku autobusowym i wyciągamy kciuki – wzbudza to zdziwienie i wesołość u paru ludzi również stojących na przystanku, a tu rach ciach, zatrzymuje się ciężarówka – ładujemy się na pakę – jedziemy do Masis. Dojeżdżamy, wyskakujemy, kierowca wyskakuje z szoferki: Głodniście? Spragnieni? No specjalnie to nie, ale tylko kiep odmawia, kiedy nie kiep prosi. Wskakujemy więc z powrotem na pakę. Jedziemy do domu naszego kierowcy – gość nadziany. Przy domu ma zakład, w którym zatrudnia kilku ludzi – podczas gdy oni tyrają w skwarze my siadamy z właścicielem i jego przyjacielem na werandzie, wjeżdża wypasiony obiad, schłodzona wódeczka. No i po co śpieszyliśmy się z tym kupowaniem jedzenia? Następnie udajemy się przed telewizor na kawę po ormiańsku, relax i trawienie. Nasz gospodarz pyta się dokąd się udajemy, odpowiedź – Khor Virap. Dobra, słuchajcie kupiłem synowi nową brykę – zawiezie was. Dla nas bomba!
A więc po kapce odpoczynku i leżakowania pakujemy się do nowiutkiej terenówki razem z synem i córką naszego gospodarza i prujemy szosą w stronę świętej góry – Ararat. U jej podnóży, 30km od zboczy, po stronie ormiańskiej stoi na wzniesieniu klasztor Khor Virap, gdzie więziony był przez złego króla apostoł narodów wschodnich św. Grzegorz Oświeciciel. Niestety widoczność nas nie rozpieszcza, masyw rysuje się wyraźnie, ale jednak za lekką mgiełką. Może o świcie będzie lepiej.

Tymczasem, żegnamy się z naszymi przyjaciółmi – jakoś nie interesuje ich zabytek kultury ormiańskiej i wracają do domu. Zrzucamy plecaki w cieniu klasztornego muru i ja się na nich uwalam (wciąż jestem przeżarty i potargany gościną) a Mariusz Niestrudzony łapie za aparat i rozpoczyna bieganinę po terenie klasztoru. Czas mija, obserwuję sobie spokojnie siedząc pod murkiem w cieniu, kolejnych zwiedzających; a to Rosjanie, a to Włosi, a to Ormianie z wioski poniżej wzniesienia – przyszli się pomodlić. Suną kolejne godziny, poczytałem sobie o historii i kiedy stwierdziłem, że temperatura już spadła do ludzkich zakresów a i moje kończyny się już w miarę mnie słuchają, ruszyłem zwiedzać. Najbardziej godna odwiedzenia jest na pewno pieczara wykuta w skale na głębokości 15 m, w której więziony był św. Grzegorz. Schodzi się do niej po metalowej drabince, na dole jest jama 3×3, z rzędami świec okapcającymi wszystko dookoła i wypalającymi resztki tlenu w pomieszczeniu, tak, że nie da się oddychać. Super.

Wieczór się zbliża nieuchronnie, więc wysondowawszy, że klasztor będzie zamknięty poszedłem na spacer po wzgórzach, gdyż kurator obiektu stwierdził, że tam gdzieś jest jakiś staw, gdzie moglibyśmy w miłym otoczeniu rozbić pałatkę. Postanowiłem to sprawdzić. Staw był, tzn. prawdopodobnie. Tak wnioskuję, bo stały szuwary więc, poniżej pewnie była woda. Były też miliardy muszek, które sunęły za mną w tunelu powietrznym, który formowałem maszerując. Wróciłem zatem pod klasztor – zagadnęli mnie chłopcy, którzy siedzieli w małym zagajniczku przy ścieżce do klasztoru i sprzedawali turystom białe gołębie, do wypuszczania (jak Noe). Stwierdzili, że możemy się rozłożyć właśnie w tym miejscu, jednak tutaj nie było żadnej wody, która jak wiadomo człowiekowi jest niezbędna do życia. Wróciłem na dziedziniec klasztoru. Musimy się zbierać – obwieścił władca obiektu, ale Mariusz miał już plan – odkrył bowiem klasztorny kibiel (na zewnątrz muru), nowiutka, murowana toaleta, której dach idealnie nadaj się pod karimatkę. Dodatkowo, wystarczyłoby rozewrzeć rankiem powieki i Ararat w pełnej okazałości. No to git. Ja zostaję, a Mariusz leci jeszcze do wioski po jakieś winko. Kontempluję rzeczywistość, aż tu nagle Mariusz leci – zbieraj się, mamy nocleg. Okazało się, że szedł i z głupia frant wystawił rękę do przejeżdżającego auta, no i Robert z Brześcia się zatrzymał. Obecnie mieszka tu, gdzie się urodził bo go deportowali z Białorusi, ale wróci tam. Mariusz tłumaczył mu gdzie mamy zamiar dziś spać. ‘Kak kurwa na toalecie?’ – śpicie dzisiaj u mnie. A więc zawrócili po mnie i nasze bety, pakujemy się do auta i jedziemy do wioseczki poniżej klasztoru. Robert namiętnie opowiada nam o swoich losach – trochę jak filipińczyk gada, w sumie nic dziwnego bo wali od niego jak z gorzelni. Zajeżdżamy jeszcze na chwilę pod pomnik jakiegoś gieroja, i dowiadujemy się kto zacz. Dowiadywanie trwa dość długo a komary tną… Ale nareszcie podróż jest kontynuowana, zajeżdżamy pod chatynkę wchodzimy, patrzymy a tam w legowisku leży staruszek, zwija się i jęczy z bólu. Rober przedstawia swojego wujka Wawkę. Rozkładamy się, zażywamy ‘letniego dusza’, mały wypad do magazinu po coś do jedzenia i picia i zasiadamy do stołu. A Wawka jęczy koło nas w betach. Robert opowiada coś o nieświeżej kiełbasie i o konsekwencjach jej zjedzenia. No zaraz, ale przecież ja mam jakieś leki na zatrucia, przeciwbólowe… Rober tłumaczy, że Wawka w życiu żadnego leku nie zjadł i nie zje. Leczy się wodą źródlaną Jermuk i zsiadłym mlekiem. My jemy i pijemy, a Wawka jęczy. Później kładziemy się w pokoju Roberta spać i resztę wydarzeń tej nocy pamiętam jak przez mgłę…

Dzień 20

Głosy, mówią coś… Wołają… Unoszę powiekę (jedną, z oszczędności) jacyś ludzie w pokoju… Zamykam powiekę… Ktoś się nademną pochyla, mówi coś, wali alkoholem. Otwieram oczy – wielka morda przy mojej twarzy. Zamykam oczy, bo to napewno koszmar. Po pewnym czasie dochodze do tego że proponują mi alkohol. We śnie? Przez sen mam pić? Dobra nie żartujcie. Słysze Mariusza tłumaczącego, że on śpi i nie bedzie pił, ale weźcie młodego – on będzie. Jakiego młodego? I znowu ta twarz nad moją. Wkońcu poraz kolejny zapadam w sen. Rano się budzę – po domu krząta się nasz gospodarz – Robert i, o dziwo!, Wawka, zdrów jak rydz. Retrospekcja: co to do cholery było w nocy? Mariusz objaśnia powoli bieg wypadków: położyliśmy się spać, a po jakimś czasie przyszedł do pokoju Robert z flaszką, czy dwoma i z mega sprutym nowym gościem domu – sprzedawcą ze wioskowego sklepu. I stwierdzili, że pijemy. Koniecznie chcieli wypić ze swoimi gośćmi, cudzoziemcami, cóż z tego, że wieczorem już piliśmy. Teraz musimy ponownie bo przyszedł nowy pijący. Siedzieli nad nami długo i przekonywali Mariusza, że ma pić, ten sie wykręcał i zwalał tą przyjemność na mnie, ale ja twardo spałem. Trwało to mniej więcej pół godziny (bo jako że byli już mega wstawieni, argumenty zupełnie nie docierały), wkońcu widząc bezowocność swoich nagabywań alkoholowych, usiedli na podłodze i zaczeli sami ciągnąć tą wódkę. Gdzieś tak w połowie drogi nagle do pokoju wszedł słaniając się na nogach Wawka, poprosił o setkę, golnoł i poszedł. Robert stwierdził, że rano bedzie wpełni zdrów. Kontynuowali swoje zajęcie, do momentu gdy Robert miał problem z wypowiedzeniem składnego zdania, wtedy próbował wstać. Nie udało się, więc zaczął się wyczołgiwać z pokoju, sklepikarz mu pomógł i tyle było wydarzeń nocnych. Mariusz mówi, że dali mu zasnąć ok. 4.30. No dobra a ja się o 8 budze, a uśmiechnięty Robert prosi mnie na śniadanie, które właśnie przygotował. A kilka chwil później zbieramy się, odbieramy pełną siatkę warzyw z ogródka, którymi obdarowuje nas Robert na drogę (pomidory, papryki i bakłażany), żegnamy się z Wawką i wsiadamy do fury, bo nasz towarzysz libacyjny obiecał nas odwieżć na szosę. Dojechaliśmy, wyładowaliśmy się, pożegnaliśmy się i czekamy na stopa. Ale widocznie coś nas mocno związało z Robertem bo zaraz pojawia się ponownie, samochód nie chce odpalić, więc pchamy go do stacji paredziesiąt metrów dalej, żeby zatankował trochę. Wracamy do plecaków i łapiemy dalej. A tu: niespodzianka – ponownie Robert – chodźcie spróbujcie mnie wziąć na pych. No dobra. Kilkanaście prób i nie idzie. Zaangażowaliśmy też jednego kilenta stacji, raz za razem i wskońcu się udało. Robert odjeżdża, a my wracamy do naszych plecorów. Upał, skwar, kurz i pył. Szosa wielka i ważna ale samochodów jakby niewiele. Stoimy i myślimy co dzisiaj będziemy robić, gdzie nas los tym razem rzuci. Plan jest taki: spróbować dotrzeć do Tatewu, ale gdzie tego wieczoru bedziemy nocować – nigdy nam się tego nie udało przewidzieć. Po pewnym czasie zatrzymuje się samochód. Mała osobówka, z młodym małżeństwem, rosyjski kulawią jeszcze bardziej niż my. Miejsca mało, ale jakoś się załadowaliśmy. Próbujemy się porozumieć po rosyjsku ale jakoś bardzo topornie to wychodzi, nagle ni stąd ni zowąd ktoś rzucił: Do you speak english? Okazało się, że są to amerykańscy ormianie z Bostonu, potomkowie ocalonycch z Genocidu narodu ormiańskiego, którzy przyjechali na urlop do swojej kolebki. On naukowiec – fizyk, ona wykłada literaturę. Opowiadają mnóstwo ciekawych historii o tym jak wygląda życie społeczności ormiańskiej na emigracji. Opisują dramaty swoich rodzi związane z rzezią zgotowaną Ormianą przez Turków w 1915 roku. Zajadamy sobie przepyszne morele i jedziemy razem do Noravanku położonego w wąwozie, wśród czerwonych urwisk gór na południu Armenii.

Zachwycające miejsce. Trudno dostępne i położone na uboczy, więc mamy szczęście, że spotkaliśmy tą parkę, bo inaczej trudno byłoby tutaj dotrzeć. Wracamy razem do głównej drogi i po paru kilometrach rozstajemy się, gdyż nasi przyjaciele skręcają z drogi do Goris. Mieli duże obawy by tak poprostu zostawić nas drodze, bo co my tu biedni poczniemy:) A ja i tak się dziwiłem, że nas wogóle zabrali, bo wszak w Ameryce w większości stanów jest to karalne! Argumentowali, że jakoś tak poczciwie wyglądaliśmy.
Szamamy kebaba w przydrożnej knajpeczce i okrywając się aurą poczciwości stajemy do kolejnego stopa. Ciężko idzie, ruch mały i nie chcą zabierać, ale w końcu jedzie kamaz który przeznaczony był widocznie dla nas. Mało nie wypadając z wąskiej dróżki pędzimy przed siebie. Tym razem lądujemy in the middle of fu***in’ nowhere. Tu już zupełnie nic nie jedzie, więc leżymy sobie na plecakach na poboczu i czekamy. Na szczęście perspektywę na nadjeżdżające (optymista) samochody mamy kilkukilometrową, więc wszystko pod kontrolą. Przechodzi sobie przeciwnym poboczem drogi rodzinka (jak się z rozmowy dowiadujemy wracająca z nad pobliskiego jeziora), w której wzbudzamy taką ciekawość, że postanawiają postać trochę nad nami i zobaczyć jak nam idzie łapanie stopa. Tak. Z siódemką Ormian na karku napewno mamy większe szanse złapać ten jeden na pół godziny samochód. Zarzucamy więc plecaki, stwierdzając, że przejdziemy się nad to jezioro. Idziemy, idziemy, idziemy, dobra już nie patrzą, zrzuta i leżymy dalej. Wkońcu (Alleluja!) jedziemy. Lądujemy w kolejnym middle of nowhere (większość kraju pewnie tak wygląda jakby się gdzieś zgubiła, ale może przez to właśnie jest piękniej?). Na skrzyżowaniu dosłownie stoi jedynie knajpka i stacja benzynowa, więc w knajpce kawa a na stacji ustawiamy się. Tym razem mamy fart i szybko odjeżdżamy już do Goris. Tym razem z trójką ormiańskich nacjonalistów. Wszyscy Ormianie to żarliwi patrioci, a duża grupa to wręcz nacjonaliści. Dowiadujemy się zatem, że wszyscy sąsiedzi ich kraju to zbrodniarze i sprzeniewiercy. Dowiadujemy się, że Turków to powinno się odgrodzić murem w tym ich kraju, a tych co do Europy się pchają z butami powinniśmy w gettach pozamykać. Dodatkowo dowiadujemy się kto tak naprawdę był dobry a kto zły w wojnie na Bałkanach i dowiadujemy się jeszcze masy innych rzeczy i pewnie nasza edukacja w sprawach zderzenia kultur chrześcijańskiej i muzłumańskiej trwała by nadal gdybyśmy nie dojachli do Goris. Miasteczko podnoszące się z ruiny (podczas wojny w Górnym Karabachu w większości zburzone w bombardowaniach), a nad nim roztaczają się piękne wzgórza:

Wyskakujemy w środku sennego miasteczka i po wizycie w sklepie udajemy się na wylotówkę w kierunku Tatewu. Tia wylotówkę… to za dużo powiedziane.

Jest godzina 18 i z wywiadu wynika, że już żadna marszrutka dzisiaj do Tatewu nie pojedzie, a wogóle to na dzień jest tylko jedna ok. 14. No nic pozostaje liczyć na stopa. Ktoś jednak stoi z nami na drodze, kobiecina twierdzi, że za opłatą można się jakąś osobówką dostać do wiosek w górach. No dobra za jakieś drobne pieniądze możemy pojechać. Ale stoimy godzine, babcia pojechała, a nas nikt nie chce zabrać. No nic stoimy dalej. Druga godzina, zapuszczamy korzenie. Mariusz poszedł z taksówkarzami pogadać. Wrócił, chcą od 7 do 10 tysięcy DRAM (my bylibyśmy wstanie dać 2000 od osoby . Zaczynamy się wypytywać skąd takie astronomiczne ceny – z mapy wynika, że do Tatewu jest ok. 30km, ile jest naprawde? Różni ludzie różne wersje: od 30 do 80 km. No dobra, ale do Erewania jest ok. 250km a bilet na marszrutke kosztuje 1000DRAM, więc dlaczego taksiarze chcą za 30km 10 000 DRAM? Bo droga jest ploha. Kurwa ale jak płocha ta droga może być? Nie ma bata, nie damy się zrobić w jajo, nie płacimy. Najwyżej będziemy spać w Goris. Trzecia godzina. Nic. Dupa. Zwierzęta schodzą do zagród z pastwisk (patrz te przeinteligentne kozy na zdjeciu) i oglądają nas z zainteresowaniem. Z nudów zaczynamy gadać z owcami, grać w corridę z krowami i przedżeźniać się z kozami. W końcu o zmierzchu, w ostatnim wręcz momencie, nadjeżdża łada niva. Nadjerzdża to mało. Ona się zatrzymuje. Patrzymy, zatrzymała się ale załadowana jest cała: dwie osoby z przodu a tył i bagażnik cały zawalony jakimiś bambelotami. Nie wejdziemy. Kierowca wysiada: co nie wejdziecie, wejdziecie trzeba tylko trochę upchnąć. Po kwadransie siedzimy zgniecieni plecakami ale siedzimy i jedziemy. Jak się okazuje jedziemy z lekarzem (szybko przechodzimy na angielski), który ma w Tatewie ośrodek zdrowia i jego kierowcą, wiozą właśnie zaopatrzenie do tej przychodzni. Ciekawi jesteśmy tej oczeń plohej drogi co to miała wieźć do Tatewu: ale tego dnia szanse do oceny mieliśmy już niestety niewielki (było ciemno). Jedyne co zauważyliśmy to to, że rzucało niemiłosiernie. Na koniec podróży nasz dobrodziej oddał nam na lokum swój ukochany namiot tipi rozstawiony w sadzie przy przychodni.

Zasypiam. Faktycznie każdy kolejny dzień jest dla nas niespodzianką…

Dzień 21

Ciąży nam świadomość, że już blisko zakończenie naszej wyprawy. Mocno nam ciąży. Wręcz przygniata nas do ziemi. A nie, to tylko ciśnienie atmosferyczne skoczyło… No dobra, teraz serio: wiemy, że od tego dnia będziemy już tylko wracać i to nas dobija, za tydzień pewnie będziemy w domu. Tu na wyciągnięcie ręki Górny Karabah, za kilkadziesiąt kilometrów Kapan, a potem Iran… Ale nie. To już dla nas kres, a więc czas kończyć, przecież po tym się prawdziwych mężczyzn poznaje.
Tipi ugościło nas wyśmienicie. Pakujemy plecaki i jeszcze przed świtej udajemy się na skraj wioski Tatew, gdzie nad przepaścią stoi klasztor Tatew. Oglądamy go przy akompaniamencie wschodzącego słońca (zdjęcia wyszły piękne). Podziwiamy ogrom kanionu nad którym jest zawieszony zabytkowy kompleks (jest to tzw Wielki Kanion Armenii). Przeczesujemy dosłownie każdy skrawek klasztornych murów, a następnie sniadanko i lecimy do wioski bo o 9 ma stąd odjeżdżać jedyny w ciągu dnia autobus.

Zaraz! A zdjęcia? Gdzie zdjęcia! Są, są. Ale nie mogę wszystkiego wam pokazać, coś musze na pokaz zostawić, nie? A tak serio to po prostu jestem teraz w domku a zdjęcia zostały w Poznaniu.

Zdyszani wpadamy do rozklekotanego ziła który został przerobiony na autobus. Pan kierowca robi jeszcze małą rundkę po wiosce – dostarcza ludziom atrakcji na cały dzień. Całe rodziny przychodzą popatrzeć kto jedzie, co wiezie itp. Normalnie emocje jak w kinie.
Ruszamy do Goris, ciekawe jak wygląda ta droga, co to ją ubiegłej nocy pokonaliśmy:) miała być bardzo kiepska i ogólnie trudna do przejechania. A okazała się bardzo, mega okropnie kiepska i ekstremalnie ryzykowna do przejechania. Najpierw wiła się trawersem na dno kanionu, a potem trawersem na jego zbocze. I co jakiś czas drogę stanowiła połowa drogi bo druga połowa zsunęła się zobaczyć jak jest niżej. Acha o nawierzchni nie muszę chyba wspominać. Nie musze bo jej nie było. W każdym razie dojechaliśmy szczęśliwie, wręcz cudownie. Po drodze dosiedli się do nas w autobusie Tomas i Luise. Dwójka Francuzów, którzy ot tak dotknęli palcem punkt na mapie i przylecieli tu go zobaczyć. I chcieli się dogadywać z Ormianami po angielsku. Tia… W Goris już wspólnie zakupiliśmy bilet na marszrutkę do Erewania i ruszyliśmy w miasteczko. Najpierw poszukiwaniu internetu. Internet-cafe było, ale pani powiedziała, że sieci niet i tak bardzo była tym zawstydzona, że zamiast webem poczęstowała nas ciastem i cafe.
Kiedy stawiliśmy się na miejscu odjazdu busika do Erewania byliśmy świadkami scenki rodzajowej z rodzaju: tragedia jednostki, igrzyskami ludu. Kobiecinie dziecko zemdlało i chyba dostawało jakiejś zapaści albo coś, ona sobie włosy z głowy rwała, a tłum obok stał wzburzony i aż falował z emocji. I wszyscy byli najmądrzejsi i każdy miał jakiś pomysł.
Finał był taki, że odjechaliśmy. Tomas i Luise odłączyli się po drodze, a więc sami już dotarliśmy do stolicy. Bez skonkretyzowanego planu co robić. Za dwa dni mamy być w Poti, na wybrzeżu gruzińskim, skąd wypływamy do Odessy. Ale czy już ruszać do Gruzji, czy może obejrzeć jeszcze Yerevan, czy coś poza miastem (a pomysły były całkiem konkretne), ale decyzje pozostawiliśmy losowi i okazało się, że słusznie. Poszliśmy na dworzec sprawdzić na jutro jakiś pociąg do Grzuji, a tu patrzcie na peronie stoi pociąg Yerevan – Batumi. No git. Tylko, że miejsc nie ma… No jak to nie ma, trzeba tylko temu i owemu dać, a się znajdą. W sumie wysupłaliśmy 20000DRAM za dwa łby, dla pośrednika pół litra i ładujemy się do przedziału (zapasy na podróż zrobione – nie planowaliśmy wódki ale sklepikarz stwierdził, że jesteśmy gośćmi w jego kraju i bach! flaszka na droge, moi druzja!) Miejsca mamy. Bagażowe. Plackarta pełna, więc przypada nam półeczka tuż pod sufitem, na bagaż. Jakoś przebiedujemy te… 16 godzin. No to zdrówko!

Dzień 22

Szesnaście godzin? Jedziemy już 20 a do Batumi jeszcze daleko. W końcu wysiedliśmy w Ureki, bo poznani w podróży Ormianie (cały pociąg jechał na wczasy do Gruzji) stwierdzili, że w Ureki ładniej, spokojniej i piasek jest, a nie kamienie. Czarny oczywiście. Wędrujemy na plaże – umyć się! Nasze marzenie. Ostatni dusz był u Roberta pod Araratem (choć wymogów sanitarnych i po nim nie spełnialiśmy) to jednak warunki w pociągu nas ładnie dobiły. A więc ciągniemy na plażę, rozkładamy się i systemem turowym wędrujemy do plażowego dusza. Na plaży gwar i ścisk, wszyscy się wczasują i z zainteresowaniem przyglądają się takim plecakowym dziwom. Oczywiście tam również nie obywa się bez scenek rodzajowych: facet dostaje ataku padaczki, trzech znajomych, czy ktoś tam go podtrzymuje. Ok. normalna rzecz. Zdaża się, aż tu nagle z grupki gapiów wybiega ten co to pomagał choremu goniony przez parunastu kolesi. Dopadają go i zaczynają tłuc. Na to paru innych zaczyna kolesia bronić i wywiązuje się ogólna hucpa, aż do przyjazdu policji, a i potem idąc skrajem plaży widziałem, że jakieś porachunki były kontynuowane. I co chodziło? Hell knows…
Moja kolej do prysznica i do przepiórki. Wizyta w plażowym przybytku sanitarnym owocuje znajomością z Panem Prysznicowym, który bez namysłu zaprasza nas do siebie na noc. A więc z nocowania na plaży nici… Ale to chyba dobrze, bo jak twierdzi Pan Prysznicowy dziwne i niebezpieczne rzeczy dzieją się tu w nocy… Przychodzą jakieś pary i tak sapią i stękają jakoś…
Zatem mamy nocleg, a wcześniej wieczerzamy ciut ciut, a ja nawet trochę bardziej. Pan Prysznicowy w końcu miał się z kim napić. Więc wszyscy są kontent. A w ogródku rośnie kukurydz na 4 metry. Bo to tropiki są.

Dzień 23

A w tropikach często pada. Rozpadało się tuż po tym jak poszliśmy spać i padało noc całą, a i rankiem jak po pożegnaniu z rodziną gospodarza, Pan Prysznicowy odprowadzał nas na marszrutkę do Poti ciągle jeszcze siąpiło. W Poti trochę spacerku (miasto co najmniej ciekawe – wygląda jak z Karaibów), Internet, a potem suniem do biura przewoźnika, co to ma nas jutro zacząć przewozić na Ukrainę. Przed biurem już obozuje zmotoryzowana ekipa Polaków (zrobili sobie rajd dżipem po bezdrożach Gruzji), a w biurze niespodzianka – nie płyniemy jutro, ale dzisiaj (sic!). No kurczaki – to wypas, ale w takim razie trzeba się spieszyć z robieniem zapasów na 3 dniową podróż morską. No i pytanie czy Warszawiacy: Berta, Onyx i Simon zdążą dotrzeć na dzisiejsze (sic!) wypłynięcie. Zapasy zrobione i chłopaki też dotarli (bez nich to uwieńczenie wyjazdu miałoby zdecydowanie mniej interesujący smak), a więc maszerujemy do portu. Abordaż na pokład czas zacząć. No tak, tylko że najpierw jeszcze należy odczekać swoje (ze 3godziny) przed bramą portu zanim nas w ogóle wpuszczą, bo oni nie mają jakiegoś papierka o nas. A więc czekamy, ale tyle mamy wrażeń do wymieniania, że czas się nie dłuży. Ekipa z dżipa zrobiła kawę po ormiańsku i koniaczek też krążył, więc sielsko płynął czas. Nareszcie wpuszczeni na teren portu dygamy na nasz stateczek, a tam suprise. Kapitan przyszedł powitać wszystkich indywidualnych pasażerów jego statku. I piękną angielszczyzną nam klarował co następuje: że po pierwsze primo najważniejsze są Wagony (co to on je będzie głównie wiózł, a nas przy okazji), po drugie primo że dziś na pewno nie wypłyniemy, może jutro popołudniu (ale to właściwie to nie wiadomo, bo te istotne Wagony ciągle są gdzieś w polu gruzińskim), po trzecie primo, że nie wiadomo kiedy wpłyniemy do Odessy bo zanim wpuszczą do portu, to musimy odstać swoje w kolejce. I po ostatnie primo to, że szybko się decydujcie czy płyniecie bo on Wagony będzie ładował a my mu przeszkadzamy. Wobec takiej niesłychanej zachęty do rejsu wszyscy zgromadzeni turyści zgodnie podjęli decyzję: płyniemy! No bo kapitan poinformował nas również, że będzie żywił swoich pasażerów tak długo jak długo będziemy na jego pokładzie (bez względu na to ile dni będziemy stali u wrót morskich Odessy).
Więc kajuta przydzielona, zachód słońca obejrzany, więc wsłuchując się w stukot kół ważnych Wagonów o pokład oddaliśmy się naszej ulubionej czynności. Sprawdzaliśmy czy aby butelki nie kryją w sobie drugiego dna. I dziś już jestem pewien. Kryją…

Dzień 24

Otwieram oczy… Płyniemy? Nie… to tylko sen.
Ponownie otwieram oczy. Płyniemy? Nie to na obiad wołają. Na obiad? A to śniadanie było? Ano było…
I obiad też przeminął, aż tu nagle! Płyniemy!
Pożegnaliśmy gościnną gruzińską ziemię i płyniemy! Do Europy!
Resztę dnia spędziliśmy na odkrywaniu trzeciego dnia butelek.

Dzień 25

Schemat wstawania podobny, tylko że od otwarcia powiek jasne było, że płyniemy bo silniki burczą. Posiłek, wysmażanie na pokładzie w słońcu czarnomorskim (mijamy Krym! Bomba.) i pożyczone lektury psychologiczne. Nawet Pan Kapitan pokazuje ludzką twarz: napełnił wodą mały basenik na pokładzie więc każdy ma możliwość popluskania się w brodziku, a pod wieczór absolutny hit: Pan Kapitan zaprasza na mostek. A więc nasza zgraja ładuje się na mostek i zwiedzamy ten cud techniki. Pali 200 000 kg na jeden rejs. Mazutu chyba. A wieczorem? Impreza trwa! Śpiewy, tańce itp. I wiecie co? Butelki odkrywają swoje czwarte dno.
Potem nawet komando FOKI dokonało eksploracji niższych pokładów, na których spoczywały uśpione ważne Wagony. Oczywiście przemknęliśmy, przez statek jak duchy. Niezauważeni.

Dzień 26

Wstajemy bladym świtem, koło południa i okazuje się, że stoimy. Znaczy dopłynęliśmy. Istotnie, w niedalekiej odległości port – Ilijczevsk (Odessa 2 – towarowa, destination dla ważnych Wagonów). Rekonwalescencja. Dalszy ciąg smażalnianej praktyki pokładowej. A wieczorem coś burkneło, coś szurneło, silniki zawarczały i… wchodzimy do portu. Wchodziliśmy dobrą godzinę, kolejne dwie stracone na odprawie, więc po wydostaniu się z portu mamy nielichy problem jak dotrzeć do Odessy. Udaje się złapać przejeżdżający samochód, okazał się być taksą, i część ekipy ładuje się i po chwili mknie w kierunku miasta. Rozmyślamy co by spróbować jeszcze tej nocy złapać coś na Lwów. Jednak na dworcu okazuje się, że będzie to kosztowne, bo jedyna opcja to ekspres do Moskwy, z którego należałoby wysiąść w połowie drogi do Kijowa – w Żmirince i tam spróbować szczęścia w wypatrywaniu połączeń do Lwowa. Mariusz się decyduje, ja nie. Tak więc dochodzi do naszego rozstania – po prawie miesiącu wspólnych przygód.
Pozostaje Z Bertą, Onyxem i Simonem. Wizyta w MacDonald’się rozjaśnia nam trochę umysły w sprawie tego co możemy począć w Odessie. Jutro mamy packarte do Lwowa, ale wcześniej spróbujemy też popytać na dworcu autobusowym. A tymczasem przydałaby się miejscówka do spania. Dworzec wydaje się przytulny. Dworcowe kanapy do spania są obłożone, a w płatnej jakoś nieprzytulnie. Więc zaścielamy karimatkami kawałek korytarza koło kas, przywiązujemy Onyxa do plecaka i w kimono.

Dzień 27

Ktoś mnie szturcha w nogę. Wstawać! Już piąta, musicie stąd iść. Otwieram oko. Policjant. Dobri, dobri, wstaję. Odchodzi. Jeszcze pół godzinki. No dobra, jeszcze dwie. Zwlekamy się po siódmej i obieramy kierunek na dworzec autobusowy. Nie przynosi nam to zwiększenia opcji wydostania się z Odessy, ale dostarcza wrażeń. Mianowicie w miejskiej marszrutce padam ofiarą kieszonkowca. O ironio! Europa. Na szczęście, wróciłem na miejsce kradzieży, kręcę się trochę i nagle patrzę, leci moja saszetka. A w niej wszystkie dokumenty. Straciłem w sumie zaledwie kilkadziesiąt złotych.
Wracamy na dworzec kolejowy, nabywamy bileciki i dalej zwiedzać miasto. Absolutny No1 Odessy – Schody Potomkinowskie okazują się jakimś nieporozumieniem, wybetonowane schody, zupełnie nic specjalnego. A skoro przewodnik twierdzi (Pascal), że poza nimi w Odessie nic więcej ciekawego nie ma, pozostaje ruszyć na plaże i delektować się słońcem i innymi obiektami. W bikini.
A wieczorem wsiadamy do pociągu. I to nie byle jakiego. Bo do domu. Znaczy do Lwowa, ale to już prawie jak w domu…

Dzień 28

Polska!!!

I tak kończy się ta opowieść…
Jaki, przynajmniej dla mnie, wniosek z niej wypływa? Wrócę tam! Może już za rok.