Ukraina 2009

W tegoroczne wakacje udało nam się wyjechać na obóz wędrowny w ukraińskie Bieszczady i Gorgany, który dzięki swojej nieprzewidywalności, z pewnością jeszcze długo pozostanie w naszej pamięci. Ach, jest co wspominać…

17/18 lipca

Rozkładanie obozu.

Rozkładanie obozu.

Od ok. godz. 19.00 spragnieni przygód SeTKowicze i Spółka zaczęli zbierać się na dworcu. I tak 10 osobowa ekipa ruszyła pociągiem do Przemyśla, po drodze zgarniając jeszcze Marcina z Kościana. W Przemyślu udaliśmy się do baru mlecznego na ‘ostatni normalny posiłek’, a przy okazji do ‘ostatniej normalnej toalety’. W międzyczasie okazało się, że autobus, którym mieliśmy jechać dalej po prostu nie przyjechał… W rezultacie do granicy dotarliśmy busem. Kolejka na granicy nie była jakoś zatrważająco długa, ale południowy żar i skwar dały nam się we znaki. Po przekroczeniu granicy szybko udało nam się złapać bus, który w niemałym ścisku zawiózł nas do miasteczka Sambor. Tam, w oczekiwaniu na pociąg do Sianek, rozgościliśmy się na chodniku i chłonęliśmy specyfikę typowego ukraińskiego życia. W międzyczasie jeszcze małe zakupy oraz ukraińskie specyfiki- piwo i ogromne ‘pierogi’ z kapustą. W końcu rozłożyliśmy się na drewnianych siedzeniach niespodziewanie szerokiego pociągu i podziwialiśmy przesuwające się za oknami coraz bardziej górskie widoki. Na dworcu w Siankach przywitali nas żołnierze, którzy po sprawdzeniu naszych paszportów kazali nam odejść od strefy przygranicznej, przy której się znajdował dworzec. I tak idąc przez wieś trafiliśmy na kobietę, która zapytana o miejsce ‘biwakowe’, poszła do jakiejś chatki zapytać się, czy możemy rozbić namioty na podwórku. Mieliśmy do dyspozycji duuużo trawy, stawek (a właściwie kałużę…) do mycia, wodę do picia i, czego się nie spodziewaliśmy, ogromny słój świeżego mleka.

19 lipca

dsc_0085.jpgRano, dziurawą drogą ruszyliśmy przez wieś. W końcu weszliśmy w las i zaczęliśmy się przedzierać przez gęste zarośla, coraz bardziej w górę i w górę. W pewnym momencie grupa rozdzieliła się na 2 części i no cóż, zgubiliśmy się troszeczkę… Po wielu gwizdach, nawoływaniach, telefonach i SMS’ach trafiliśmy na właściwą ścieżkę prowadzącą dosyć stromo na grzbiet, po czym schodzącą baaaardzo stromo w dół. Tak się ślizgaliśmy w dół, że kurczowe trzymanie się gałęzi było konieczne, a i to nie powstrzymało większości z nas przed niebezpiecznym zjazdem w dół na kości ogonowej. W końcu odnaleźliśmy drugą część wyprawy i razem ruszyliśmy w dalszą drogę połoninami. Niestety w lesie dopadł nas deszcz i zmęczenie, więc rozbiliśmy namioty w nadziei, że nie zostaniemy podtopieni, bądź zjedzeni przez niedźwiadki. Jak przestało padać, niektórzy jeszcze wypełzli z namiotów, inni poszli spać.

20 lipca

Obóz nr 3...

Obóz nr 3…

Niedźwiedzie okazały się nie być nami zainteresowane, więc mogliśmy ruszać dalej. Na początku musieliśmy pokonać kilka leśnych, śliskich od nocnego deszczu podejść, aż w końcu wyszliśmy na pokryte poranną mgłą połoniny. Na jednej z nich natknęliśmy się na namioty czwórki Polaków, z którymi wcześniej jechaliśmy busem. Po chwili doszli jeszcze dwaj wrocławianie, którzy w dalszą drogę ruszyli już z nami. Pomiędzy połoninami musieliśmy jeszcze pokonać gęste krzaczory i pokrzywy oraz mniejsze krzaczki jagód, ale to już była przyjemność. Napotkany po drodze pasterz pokazał nam źródełka, dzięki czemu mogliśmy przeżyć dalszą wędrówkę, a przy okazji zrobić sobie błogi postój na słoneczku w towarzystwie pasterskiego psa. Dalej pokonujemy jeszcze kilka niedużych wzniesień, kilka trawersów, jakieś skałki i kamienie. Całkiem niedaleko Pikuja, na płaskim, choś baaardzo wietrznym siodle decydujemy się zatrzymać na nocleg. Schodzimy trochę w dół, żeby nas nie zwiało. Reszta napotkanych Polaków rozbija się obok nas. Wieczorem udało się nawet zaliczyć wspólne ognisko, po czym udajemy się spać, próbując nie zjeżdżać za bardzo w śliskich śpiworach…

21 lipca

Pikuj.

Pikuj.

Niektórzy wyspani, niektórzy zmarznięci, na wieść o znalezionej przez Olę Z. wodzie wstali wszyscy. Źródełko małe i słabiutkie, ale co tam, umyć się w nim dało (niestety zostało to chyba nawet uwiecznione aparatem…). Czyści ruszyliśmy na Pikuj (1407 m n.p.m.). Po drodze zboczyliśmy do kolejnego źródełka po wodę pitną. W międzyczasie chętni zdobyli Pikuj bez plecaków. Później już wszyscy wspięliśmy się na szczyt i zapaliliśmy cygaro. Dosyć mocno wiało, więc niezbyt przyjemnym zejściem skierowaliśmy się w dół do wsi Biłaszowice. Tam, po małych zakupach, rozsiedliśmy się pod sklepem, wcinaliśmy, piliśmy i odpoczywaliśmy. Trochę już rozleniwieni ruszyliśmy dalej, w stronę przystanku autobusowego, z nadzieją złapania stopa. Kolegom z Wrocławia szybko się to udało. My musieliśmy trochę poczekać, aż kilkoro z nas uzbrojonych w rozmówki polsko-ukraińskie, załatwiło bus. I tak dojechaliśmy do Wołowca, skąd dalej autobusem z (brr) niezapomnianym panem za plecami (gdzieś jest nawet filmik…) do Mizhirii i dalej powolutku (przez większość drogi na pierwszym biegu…!!!) busem do Sineviru. Tam udało nam się rozbić namioty u gospodarzy. I nawet woda była…

22 lipca

Nehrowec.

Nehrowec.

Dzisiaj przyszła kolej na Piszkonię. Od wsi wspinaliśmy się potokiem, później przez pola z krowami wcinającymi trawę doszliśmy do drogi prowadzącej na górę. Po drodze niesamowite widoki, życzliwi ludzie i krzaki malin. Mijamy kilka kojących w ten upalny dzień źródełek, zachęcające do odpoczynku polanki, kilka cięższych podejść. Po krótkim sporze dotyczącym najlepszej drogi na górę, docieramy do kolejnego źródełka. Tam robimy obiadowy postój. W końcu docieramy na szczyt. Okazuje się jednak, że to nie o ten szczyt nam chodziło… Trochę się cofamy i, jedni (Ola Z., Damian i Bishkopt) przez kolejny szczyt, inni trawersując, docieramy na Negrowiec (1704 m n.p.m.). Bardzo silny wiatr utrudnia wytrwanie w pionie, dlatego szybko schodzimy i robimy krótki postój. Część z nas (Bishkopt, Krzysiek, Damian i ja) zdobywa kolejny szczyt, reszta trawersuje i pokonawszy drogę złożoną z krowich stawów, kamieni i gęstej kosówki, spotykamy się w wietrznym miejscu nocnego spoczynku.

23 lipca

Jajecznica z kurkami na maśle z ogniska. Genialna genialność!

Jajecznica z kurkami na maśle z ogniska. Genialna genialność!

Obudzeni przez stado owiec i prowadzeni przez psa pasterskiego, zmierzamy w dół. Po drodze, stęsknieni za czystością, myjemy się w potoku, robimy pranie, jemy i z wiernym psim towarzyszem kierujemy się dalej w dół wzdłuż strumienia. Po drodze musieliśmy zaliczyć kilka przepraw po śliskich kamieniach przez rwący nurt, większości się to całkiem ładnie udawało. Niektórzy tylko kończyli z ‘butem w wodzie’… Po wędrówce w pełnym słońcu dochodzimy do Kołoczawy i w pierwszym napotkanym sklepie pochłaniamy napoje chłodzące, tudzież arbuzy. Odrobinę zregenerowani kierujemy się dalej, w końcu nie samym piciem żyje człowiek… I tak trafiamy do jakiejś knajpy na obiadek. Później zdecydowana większość z nas idzie zwiedzać cerkiew, reszta uskutecznia trawienie w pozycji półleżącej. Zaczyna się zbliżać wieczór. Pora znaleźć miejsce biwakowe. Po burzliwej dyskusji wewnątrzgrupowej oraz konsultacji z miejscowymi, trafiamy na polankę na skraju lasu, u stóp Połoniny Krasnej. Rozbijamy namioty, rozpalamy ognisko, Prezes stawia własnoręcznie wykonaną konstrukcję do powieszenia kociołka (po czym czyści całą zawartość plecaka z rozlanego szamponu… kilka dni wcześniej była to konserwa i keczup…), w rezultacie powstaje jajecznica na masełku z dodatkiem kurek. Słuchamy melodii harmonijki, patrzymy na szczyty zdobyte poprzedniego dnia i miliony gwiazd na granatowym niebie… Ech, jest cudownie…

24 lipca

dsc_0225.jpgOd rana słońce mocno przygrzewało i było dosyć duszno. Początek wędrówki to droga prowadząca przez prawie całą wieś. Wreszcie zaczynamy wspinać się do góry. I to dosłownie. Podejście było prawie pionowe, w taki upał powiedziałbym nawet, że mordercze… Po pościgu Dominiki za wodą spadającą w dół przepaści, czekał nas pełen humoru postój ‘pod znakiem więzadełka’ i dalsze brnięcie pod górę. Strimba (1723 m n.p.m.) okazała się świetnym miejscem na pierwszą część świętowania urodzin Oli Cz. Po zjedzeniu urodzinowego tortu. otoczeni kozami i owcami, zaczęliśmy kierować się w dół. Mniej więcej w połowie zejścia trafiliśmy na polanę, która nadawała się do rozbicia namiotów i nie omieszkaliśmy z niej skorzystać. Wykończeni szybko zapadliśmy w sen.

25 lipca

:)

🙂

Poranek większość z nas przywitała z dolegliwościami żołądkowymi. Ale cóż, trzeba iść… Większość zejścia stanowił kamienisty strumyk, który sprowadził nas do doliny. Dalsza część trasy to droga doliną w górę innego potoku. I tak szliśmy, szliśmy, szliśmy. Po drodze mały przystanek- kto był w stanie, umył się; reszta zdychała na karimatach… Idąc dalej niemile zaskoczyła nas ulewa. Gdy w oddali zobaczyliśmy jakąś chatkę, chyba każdy marzył żeby tam wejść i się wysuszyć. A więc dwa Marciny poszły, załatwiły i całe szczęście rezydujący tam drwale przygarnęli nas na noc. Panujące tam warunki pozostawię bez komentarza, szczerze mówiąc nigdy czegoś takiego nie widziałam i mam nadzieję, że już nie zobaczę… Po nafaszerowaniu się lekami położyłam się z gorączką spać, reszta prowadziła rozmowy z Iwanem, próbowała barszczu i nie wiem co tam jeszcze, bo zasnęłam…

26 lipca

Ciekawe gdzie jesteśmy...

Ciekawe gdzie jesteśmy…

Na szczęście poranek okazał się bezdeszczowy, a noc u drwali dla większości uzdrawiająca. Mogliśmy więc ruszyć w dalszą drogę, tym razem doradzoną przez drwali. Najpierw szliśmy drogą wzdłuż potoku, później skręciliśmy i szliśmy po prostu potokiem, strome podejście w grząskim błocie i hmm koniec jakichkolwiek ścieżek… Czekał nas śliski, stromy trawers, przedzieranie się przez krzaki i przechodzenie przez zwalone kłody. Z pewnością było ciekawie… W końcu trafiliśmy na ścieżkę i szlak! Tu droga była już całkiem przystępna. Gdy doszliśmy już pod podejście na Popadię (1740 m n.p.m.), zrzuciliśmy z pleców plecaki i część z nas zaczęła wchodzić na szczyt (co ciekawe, na szczycie do dziś znajduje się polsko- czechosłowacki słupek graniczny nr 1) , a pozostali zostali jedząc i rozpalając ognisko czekali na nasz powrót. Później zmiana; oni poszli na szczyt, Damian pilnował ognia, inni jedli/siedzieli. W międzyczasie zaczęła się ulewa, na szczycie padał nawet grad. Niektórzy wrócili całkowicie przemoczeni, nawet płomienie ogniska nie wystarczały, żeby się wysuszyć… Gdy przestało padać, ogarnęliśmy się i spośród strzałek na słupie wybraliśmy tę z napisem ‘do wody’. Ruszyliśmy ścieżką, ale jak widać, napisy nie kłamią. Doszliśmy do potoku, później dalej ścieżką, kolejny potok, no i tu zaczęły się problemy… Dalszej ścieżki nie było… Trochę poprzedzieraliśmy się przez nadwodne zarośla, ale było coraz gorzej. Zaczęliśmy więc trawersować wzdłuż potoku, coraz wyżej i wyżej. Zaczęło się robić ciemno, stromo, ślisko, no i co tu dużo mówić- po prostu bardzo niebezpiecznie, zwłaszcza, że chyba nie do końca wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Niektórzy z nas już nie wytrzymywali. Prezes cofnął się kawałek, żeby zobaczyć, czy da się zejść niżej, żeby się rozbić nad potokiem. Ustawiając się z czołówkami co ok. 5 m zrobiliśmy świetlną drogę, tak więc wszyscy bezpiecznie zeszli na dół. Tak, to była ta ‘czarna dupa’. Jak tam jest? Ciemno, zimno i momentami beznadziejnie… Ale my sobie poradziliśmy! Tej nocy liczbę namiotów musieliśmy zredukować z 6 do 3, plus namiot na plecaki. Rozpaliliśmy ognisko, żeby trochę się ogrzać i podsuszyć, zjadaliśmy okruszki chleba z czekoladą. Jak to Damian później powiedział ‘survival z elementami turystyki górskiej’. No, jakoś przeżyliśmy…

27 lipca

Wbrez pozorom nie przekraczaliśmy tego potoku. To był prawie rafting. Tylko bez pontonów. :)

Wbrez pozorom nie przekraczaliśmy tego potoku. To był prawie rafting. Tylko bez pontonów. 🙂

‘Jaki piękny dzionek! Mać, mać, mać…’ Rano przywitało nas słońce. Wszyscy doszli już do siebie po przygodzie poprzedniej nocy i z nowymi siłami ruszyliśmy wzdłuż potoku w poszukiwaniu drogi do wsi. Po wielokrotnym przekraczaniu rwącego strumienia po śliskich i chyboczących się kamieniach, dotarliśmy do suchej drogi, która zaprowadziła nas do kamienistej plaży nad rzeką. No i oczywiście kąpiele i jedzenie (o ile coś komuś jeszcze zostało…). Dalej, niektórzy podrzuceni przez uprzejmych kierowców, inni o własnych siłach, docieramy do Osmołody. A tam przedsmak cywilizacji…! Trafiliśmy do restauracji z ‘normalnym’ WC, telewizorem i równo przystrzyżonym trawniczkiem! Po prostu szok…! Już najedzeni, trafiliśmy na pole namiotowe, gdzie biwakowali inni Polacy. I tak przy dźwiękach ich gitary ułożyliśmy się do snu.

28 lipca

Marszrutka do Lwowa.

Marszrutka do Lwowa.

Rano dosyć ściśnięci ruszyliśmy busem do Kałusza, a stamtąd już do Lwowa, gdzie pożegnaliśmy się z Olą Cz. i Damianem, którzy wracali już do Polski. My tramwajem ‘na gapę’ pojechaliśmy z nadzieją dostania miejsc w hostelu. Hostel okazał się całkiem przyjemnym miejscem, z miłym personelem i zdecydowanie za dużą ilością pięter… Wieczorem poszliśmy coś zjeść, obeszliśmy starówkę, zjedliśmy pyszne ciasta w kawiarni, pochodziliśmy tymi cudownymi uliczkami i w rezultacie wylądowaliśmy na schodach na rynku (tutaj wypadałoby wspomnieć o kobiecie-kurze zbierającej szklane butelki;), patrząc na budynki, ludzi, toczące się tutaj życie…

29 lipca

p1140790.jpgDzisiejszy dzień stał pod znakiem zwiedzania kościołów. W międzyczasie lunch na mieście, dziwny napój z automatu z jeszcze dziwniejszej szklanki, wieża ratuszowa; po południu Kopiec Unii Lubelskiej z cudowną lwowską panoramą, knajpa z hasłem, które chyba wszyscy przychodzący tam turyści znają, w końcu (już bez Oli Z. i Krzyśka K.) wieczór na rynku, kilku nowopoznanych Ukraińców, nocne włóczenie się po mieście, słodki sen…

30 lipca

Cmętarz Orląt Lwowskich.

Cmętarz Orląt Lwowskich.

Dzisiejszy cel to Cmentarz Łyczakowski, w tym także Cmentarz Obrońców Lwowa. W drodze powrotnej obiad, wizyta w Mc Donald’s, małe zakupy, bagaże na plecy i do domu. Do granicy dojechaliśmy dusznym autobusem. Ostatnie hrywny wydane. Na granicy nieźle- tylko kilkanaście minut czekania. Chciałabym zauważyć, że tylko Bronsiu i ja nie musieliśmy pokazywać zawartości plecaków. Już w Polsce okazało się, że busy do Przemyśla już nie kursują. Na szczęście Bishkopt jakimś cudem zachował numer do busiarza, który zgodził się po nas przyjechać i zawiózł nas na pociąg do Poznania…
No i powrót do rzeczywistości…

Galeria