„But w wodzie, czyli wiosna w Żywieckim”, 8-10 kwietnia 2005

 [Kliknij, aby zobaczyć galerię zdjęć z tego rajdu]

Ponieważ to oficjalna strona, sprawozdanie zostało ocenzurowane.
Wszelkie zmiany w stosunku do oryginału pochodzą od webmastera.

Ja p*******…

…szczerze mówiąc zastanawiałem się czas jakiś czy nie zostawić tego tak ( dobra dobra – wiem wiem , cicho już 😛 ). Byłoby to jednak całkiem trafione sprawozdanie, gdyż większość z nas z pewnością właśnie takie a nie inne słowa wypowiadała gdy tylko znaleźliśmy się na peronie i zobaczyliśmy swoją przyszłość – 2 wagony rezerwy… I tu dużo więcej mówić już nie potrzeba. Oczywiście PKP ratowało – był jeden xtra wagon – ehhhhh – jakże zabawny był widok wskakujących przez okna rezerwistów i czytanie z ruchu warg kierującego ruchem: „proszę za białą linię”. Był i drugi… hehe. Poza oczywiście siarczystą polszczyzną chrześcijańskim pozdrowieniem witali dzielnych wojaków także nasi zagraniczni znajomi – bardzo sympatyczne, choć zgoła odmienne charaktery.

Tak też dnia owego ( siódmego bodajże ) kwietnia dzielna grupa wędrowców spod znaku beskidzkiego szlaku wyruszyła w niezapomnianą podróż. Wyruszyła niestety rozdzielona – jedna część kotliła się bowiem na końcu składu, inna niczym lordy czy jakoś tak 1szoklasowo dotarła na miejsce – przez chwilę wątpiłem już w uroki osobiste znanego niektórym pannom ( niestety, nie konduktorkom ) wzdłuż i wszerz Waldemarra, który ratował, co sił w ustach.

Tak też grupa dzielnych i niestrudzonych wędrowców dotarła do miasta, nazwy którego autor spamiętać nie zdołał ( Bystra bodajże ), gdzie jak jeden mąż udaliśmy się … oglądać TV. Jednak ani my nie znaliśmy włoskiego, ani szkoci czy amerykanie nie znali migowego, ja szczerze mówiąc muszę też nad swoim polskim popracować co nieco – toteż najsmutniejszy z seansów nie trwał dla nas zbyt długo.

Koło więc godziny dwunastej wyruszyliśmy w kierunku Hali Krupowej, a dnia tego była wiosna. Opisów przyrody postanowiłem Wam oszczędzić, bo kto widział ten wie, kto nie widział tego smucić nie będę, a i matki natury karać swymi epitetami nie zamierzam. Krótko mówiąc było prześlicznie. Traska nieco dłużyła się dnia tego, niemniej jednak przy wczesnym wieczorze wszyscy do schroniska dotarli, co mogło oznaczać tyle tylko, iż właściwa część rajdu niebawem nastąpi. Wcześniej jednak coś na ząb, szałer ( „…tak tak Szymon – woda jest gorąca , wspaniała…” – i była. Do momentu kiedy się, k****, namydliłem ), mała drzemka i poloneza czas zacząć. Tego wieczoru nie zabrakło niczego – była gitara, były świece, były piwka … mniejsze i większe ( największe piwko liczyło sobie, heh, ze 20 piwek – bo jak się okazało Waldkowe czary nie tylko niewieście oczy czarować zdolne, toteż ni stąd ni zowąd zlądował na podłodze obiekt bardzo cieszący oczy – żywcowy kontenerek jako żywo! ), no i byliśmy My – dłużej czy krócej razem, jedni szacowali zamiary na siły, inni wręcz odwrotnie – i tych właśnie niektórzy z nas ( tak tak – to znowu o nim ) do łoży powlekać musieli.

 Dnia następnego jesień nieśliczna nastała. Troszkę popadało, a i szlak w widoki raczej średnio obfitował. Jednak jak postanowiliśmy, tak zdążyliśmy – na śliczną ( choć chłodną ) mszę na przełęczy Krowiarki. Tam godnieśmy się z „Największym z Naszych” pożegnali, po czym górale rozgrzali nieco atmosferę swym graniem. „Nie minął czas, jaki sprawnemu mężczyźnie zajmuje rozsznurowanie damskiego gorsetu” i trafiliśmy z powrotem na szlak ku Markowym Szczawinom wiodący, a po paru większych krokach ( i paru głębszych ) trafiliśmy do nie już tak ślicznego, acz przytulnego schroniska. Oczywiście Ci, którym szlak nieco głębszym się wydał ( lub muzyka milszą ), przed deszczem zdążyć nie zdołali… Jedzenie, suszenie, prysznic, drzemka –

Mamy kolejny wieczór. Choć jeszcze zanim na dobre słońce za horyzont umknęło, panią ( może zbyt mocne to słowo – 14-latkę powiedzmy ) od okrzykiwania grzanego piwka gardło zapewne bolało już nieco. Piwko, rumik, piwko, śpiewy, piwko ( nie powtarzam się, ino mówię jak było! 😉 ) gitarka, i sami wiecie. Tym razem nocka nie skończyła się rychło po trzeciej, jak poprzedniej nocy. Część znajomych prędzej ku spoczynkowi się udała, część za miejsce spoczynku obrała stół, za przyjaciela zaś dalmatyńczyka z Zosinej teczuszki), a dzielna reszta trwała w pieśniach i nieporównywalnej atmosferze górskiej nocy. Jednemu panu udało wmówić się nawet, że jestem zbuntowanym 16-latkiem – uciekinierem, Waldemarr zaś załamany ( załamanie owo doskonale zdradzała minka dalmatyńczyka-przyjaciela ) po 7-krotnym oblaniu egzaminu na prawo jazdy sam już nie wie skąd wziąć siły by po raz 3, bodajże, przystąpić do egzaminu maturalnego. Tak też minęła kolejna noc.

 Zima nastała niespodziewanie. Przyjęliśmy ją godnie i z szacunkiem, szepcząc tylko pod noskiem: „k****, buty nie wyschły ni trochę”. Tego jednak dnia grafik nie był aż tak napięty – w planach tylko Babia dla potrzebujących i zejście do Zawoji. Potrzebujących okazała się garstka, ale zapału w grupie nie brakło. Nieco nawet szybciej niż planowaliśmy znaleźliśmy się na szczycie wspaniałej góry, gdzie ukazał się nam przepiękny wręcz widok… zamglonej nicości. Nie zmienia to jednak faktu, że wejście owe okazało się najciekawszym z całego weekendu. Równie ciekawe okazało się też zejście – trochę na nogach, trochę na zadach. W razie każdym wesoło było ze hej! Kolejne 2h w schronisku organizacyjno-śpiewnikowo-kościano-grzańcowe. I powoli żegnać by się trza z górkami kochanymi. Godzinka dzieliła nas z cywilizacją, kolejna z autobusem, z którym także nie łączyło nas wiele.

Autobus jednak wzbudził wszechsympatię wszystkich pasażerów – zarówno pierwszy jak i drugi, który „zaproponowano” nam nieco później – o ile bowiem w 1-szym nie do końca zamykały się drzwiczki, o tyle w 2-gim bezbłędnie działał system ochrony przed snem, w postaci cieknącej „sufitówki” przy niekoniecznie ostrych wirażach. Piwko zjednało nas jednak z ojczystą komunikacją samochodową i po niedługim czasie ( dla niektórych wiecznością będącym ) oczom naszym ukazał się Kraków. Tu już każdy gdzie popadnie. Nasza ekipka udała się do "Sphinxa", gdzie nadrobiliśmy wszystkie niedogodności kulinarne minionego weekendu i to z nawiązką. Jeszcze tylko mały spacer, zakupy w „kefirku” i żegnaj nam, o miasto piękne. Piękne na tyle, ze może rzeczywiście warto byłoby poświęcić mu miesiąc czy nawet dwa.

Późniejsze wydarzenia winno się pominąć ze względu na brutalne sceny i zajścia ( materiał fotograficzny do oglądu w piątek ) – wnioski nie były długie: „w pierwszą stronę nie było aż tak źle…”. Niemniej jednak i tym razem nie daliśmy się PKPowi i jakoś koło 6 rano, uśmiechnięci, nieprzytomni, szczęśliwi, niewypoczęci, acz natchnieni dotarliśmy do Poznania – witajcie znów codziennego dnia szarości, choć może już nie tak szare, jak przed czwartkiem… nie szare przynajmniej jeszcze czas jakiś… może do maja… kto wie.

Szymon Horodyński