30 czerwca – 7 lipca, VI Rejs Mazurski „Gdzie ta keja…”

Więcej o tymże wyjeździe znajdziecie również na forum

Moja mazurska przygoda zaczęła się trochę później niż pozostałych uczestników rejsu. Kiedy Wawrzyniec, Ewa i Michał kołysali się już na falach mazurskich jezior, ja taplałam się jeszcze w open’erowskim błotku na Babich Dołach.

  

Moje wejście na pokład Finlandii poprzedził nocleg na dworcu w Gdyni pod automatem z Pepsi (nie polecam tej miejscówki – co chwile budzili mnie spragnieni Open’erowicze, usiłujący kupić z pustego automatu ten imperialistyczny napój…) i „spotkanie z samobójcą”, który 20 km przed Olsztynem postanowił odebrać sobie życie pod kołami pociągu…

 

Tak więc dla mnie i Karoliny wszystko zaczęło się w Piszu. A może jeszcze wcześniej w Olszynie, gdzie z dużym opóźnieniem udało mi się dotrzeć i gdzie prawie nie pomyliłam PKSu, zaaferowana opowieściami Karoliny o potrzebie ratowania sztafety. Już w PKSie zaczęło się kołysanie, na razie tylko po nierównych polskich drogach, które szybko uśpiło zarówno mnie jak i Karolinę.

 

Kołysanie w porcie w Piszu na pokładzie naszej Finlandii nie wywoływało już tak pozytywnych reakcji. Mój organizm protestował ale trzymałam się dzielnie, starając się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Potem jednak okazało się, że

 

Pływanie to nie taka trudna sprawa,
Pływanie to nie taka trudna rzecz,
Bo jak wiatr z tyłu będzie w żagiel dmuchać,
To wtedy łódź do przodu musi przeć.

 

To był poniedziałek, piękny słoneczny poniedziałek. Jezioro Roś, piękne widoki, delikatne fale, szumiące trzciny, po prostu sielanka. To także pierwsze dziwnie brzmiące słówka, o których znaczenie trzeba było pytać. Powoli oswajałyśmy się z Karoliną z pagajami, grotami, fokami, kabestanami, szotami, choć nadal preferowałyśmy bardziej ubogie słownictwo typu wiosła, żagle, zielone i żółte linki. Wiązałyśmy pierwsze węzły – nieraz całkiem kreatywne… Dopiero hasło ‘obiad’ sprawiło, że poczułyśmy się swobodniej…

 

Ten piękny słoneczny dzień skończył się na Wierzbowym Cyplu, gdzie zacumowaliśmy. Tam też rozpoczął się kolejny i jak się później okazało już nie tak piękny… Słuchana przez nas dzień wcześniej szanta okazała się mieć złowróżbny tekst:

 

dalej rwijmy stąd, bo burza na nas wali

wey-hej, bo burza na nas wali

rwijmy stąd, bo burza na nas wali

burza, niech to wszystko szlag

 

Jak się jednak okazało, burze prawdziwe ale także i te urojone, mają bardzo pozytywne skutki… Burze to okazje do tego, żeby coś zjeść. Zresztą okazji do tego, żeby coś zjeść było o wiele więcej. Polecam wszystkim, którzy jeść lubią, wyjazd na Mazury. Polecam także zabranie ze sobą Michała. To właśnie dzięki niemu nasz jadłospis, mimo monotonii składników, był bardzo urozmaicony. Nikt tak jak Michał nie wie, jak połączyć ze sobą nie pasujące do siebie sosy i stworzyć z nich pyszne danie. Polecam – Michał jest wypróbowany. Zresztą sprawdzał się też w innych sytuacjach. Kiedy my z Karoliną byłyśmy ciągle jeszcze na etapie żółtych, zielonych, mniej lub bardziej czerwonych linek, podawaniu krawatów i mało profesjonalnym wybieraniu prawego lub lewego foka szota, Michał zastępował już Wawrzyńca przy sterze, rozpoznawał wiatry, przewidywał szkwały. Każdy członek załogi wyrabiał sobie powoli swoją własną, wąską specjalizację. Z Karolinką stworzyłyśmy cały zestaw obrzędów i rytuałów związanych z pagajami. Wawrzyniec edukował nas w zakresie chmur, co wywoływało entuzjazm Karoliny („ale fajowo…”) i zarażał wyrażeniem „ja tej” – chyba tylko Michał zdołał się temu oprzeć. Specjalizacja Ewki miała się dopiero ujawnić następnego dnia. Michał potrafił uruchomić nasz kapryśny silnik, nie mógł go jednak przekonać, by pozostał w tym stanie przez dłuższy czas i nie gasł. W rękach Wawrzyńca nasz silnik wykazywał się odrobinę większym posłuszeństwem, aczkolwiek nie można by o nim powiedzieć, że był niezawodny….

 

Ile emocji może wzbudzić taki silnik… Nieraz wydawało się nam, że działają na niego czułe słówka… innym razem pobudzały go do życia groźby, że to jego ostatnia szansa. W końcu uznaliśmy, że reguły nie ma….

 

Wtorek na jeziorze Roś był bardzo spokojny. Jak to mawia Karolina, gdy nie mówi (bez żadnych gradacji) że jest fajowo, „nuda, nic się nie dzieje”. Tego dnia przez cały dzień przepłynęliśmy tyle, ile poprzedniego dnia przez dwie godziny – udało nam się wrócić do Piszu. Tam uzupełniliśmy zapasy i zamierzaliśmy spędzić miły, spokojny wieczór w porcie, posilając się, śmiejąc, rozmawiając, słuchając szant… i tak było aż do czasu, gdy nie udałam się pod zasłużony prysznic, a właściwie gdy już świeża i pachnąca, rozmarzona portową atmosferą, śpiewami przy ognisku wróciłam w miejsce, gdzie jeszcze pół godziny wcześniej zacumowana była Finlandia i gdzie jej po powrocie nie zastałam….

 

To jakiś głupi żart? – pomyślałam… nie, nie… to nie w stylu Wawra… zresztą, kto by obsługiwał drugiego pagaja przy odbijaniu od kei, skoro mnie nie było. Obrzęd różni się tym od innych form obyczaju, że wszystkie czynności na niego się składające muszą być zawsze wykonane w tej samej kolejności i przez ludzi wypełniających odpowiednie role – w przeciwnym razie staje się on nieważny…. Nie, nie… to nie mogło być to!

 

Pomimo ciemności i ogromnego zaskoczenia wypatrzyłam Finlandię kilka metrów od brzegu tuż obok jakiejś innej żaglówki. Na obu pokładach panowało zamieszanie. Ile hipotez można sobie postawić w ciągu minuty… Co oni tam robią? Dlaczego machają pagajami, rękami, dlaczego coś do siebie krzyczą? Co się właściwie dzieje? Zadowoliłam się wyjaśnieniami Ewy, że żaglówka o nazwie Boca Grande przepływająca zbyt blisko nas zahaczyła wbudowanym w pokład silnikiem o naszą linę kotwiczną, wyrwając i kotwicę i naszą łajbę od pomostu… Usiadłam na pomoście i czekałam… Załoga Boca Grande – 4 pijanych facetów – zdawała sobie nic nie robić z tej niezbyt przyjemnej dla nas sytuacji. Zaproponowali nam w ramach rewanżu wspólne oglądanie meczu Polska – USA (odmówiliśmy…) i obiecali następnego dnia wyłowić kotwicę. Na szczęście Finlandia nie ucierpiała – Ewa tego dnia, jakby przeczuwając, że coś może się stać, wyjątkowo zacumowała nas na biegowo – dzięki czemu cuma w momencie szarpnięcia ześlizgnęła się z polera, na którym była obwiązana.

 

Następnego dnia nasi koledzy z Boca Grande, nie kwapili się do nurkowania po naszą kotwicę i to Ewa wykazała się wskakując do wody (ta czynność stała się jej specjalizacją) i uwalniając nas od niechcianego związku z Boca Grande, za co nie postawiono jej piwa, mimo sugestii Wawrzyńca… Ludzie bywają podli….

 

Tego dnia, po raz drugi w czasie rejsu i po raz pierwszy w obecności Karoliny i mojej, kładliśmy maszt, by móc wypłynąć z jeziora Roś kanałem Jeglińskim na jezioro Seksty. Tym razem silnik nas nie zawiódł za co byliśmy mu niezmiernie wdzięczni. Podczas śluzowania się w Karwiku mogłam pobawić się trochę aparatem Wawrzyńca i zrobić reporterską relacje ze śluzowania. Uwieczniony przeze mnie moment wyrównywania różnicy poziomu wody inspirowany był sugestią pana śluzowego, który początkowo robił wrażenie surowego („czy widzi pani ten znak – zakaz fotografowania”), a potem okazał się całkiem sympatyczny („no niech sobie pani zrobi to JEDNO zdjęcie….”) a nawet bardzo pomocy („niech pani teraz sfotografuje tę wirująca wodę…. niech pani biegnie, szybciej! Po schodkach! Oni już wypływają!”) i zainteresowany efektem moich fotograficznych starań („i co fajne ujęcie, no nie?”).

 

Po wpłynięciu na Śniardwy nocowaliśmy na Czarcim Ostrowie. Stamtąd następnego dnia nasza łajba mknęła po jeziorze Mikołajskim, następnie przez Bełdany. Nocowaliśmy w bardzo przyjemnym porcie w Piaskach, do którego musieliśmy wpłynąć na pagajach, bo kapryśny silnik znów się zbuntował…

 

Słyszę jak kapitan cicho klnie

 

Na jeziorze Mikołajskim Wawrzyniec postanowił nagrodzić mnie i Karolinę za staranne mycie pokładu, sprawne posługiwanie się pagajami, entuzjazm przy wykonywaniu poleceń (starałyśmy się naprawić złe wrażenie, które robił silnik…) oraz czujność w obserwowaniu foka i zaproponował nam przejęcie steru. Karolina przyjęła tę propozycję jak zwykle z ogromnym entuzjazmem:

 

ale fajowo

 

ja z trochę większą powściągliwością, ale dałam się skusić… I wtedy się dopiero zaczęło….

 

O, ho,ho! Przechyły i przechyły !
O, ho, ho! Za falą fala mknie

 

Uczyłyśmy się z Karolinką robić mniej lub bardziej kontrolowane przechyły, ja ponadto posiadłam umiejętność robienia zupełnie niekontrolowanych zwrotów przez rufę…

 

Jak już się płynie tą łodzią do przodu,
Nie można bać się ani jednej fali,
Mocno się trzymać trzonka od steru,
No i uważać, aby się nie wywalić

 

Wawrzyniec, w przeciwieństwie do mnie, zachowywał w czasie tego eksperymentu całkowity spokój i uśmiechał się w sposób, który jakoś nie napawał mnie optymizmem… moje odczucia można określić jako bezsilność połączoną z przeświadczeniem, że cokolwiek zrobię tylko pogorszy sytuację. Tym sposobem zostałam uświadomiona, że pływanie to jednak nie taka prosta sprawa i przestałam traktować przechyły jako normalny stan rzeczy. W moim żeglarskim życiu pojawił się strach…. Wieczorem w zacisznym porcie w Piaskach kapitan straszył nas jeszcze „piątką”, która miała nas czekać na Bełdanach następnego dnia….

 

I rzeczywiście…. następnego dnia, gdy Wawer znów był przy sterach wiało, padało, było nieprzyjemnie i dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, co to są prze-przechyły….

 

O, ho,ho! Przechyły i przechyły !
O, ho, ho! Za falą fala mknie
O, ho,ho! Trzymajcie się dziewczyny,
Ale wiatr, ósemka chyba dmie!

Zwrot przez sztag, O.K. zaraz zrobię,
Słyszę jak kapitan cicho klnie,
Gubię wiatr i zamiast w niego dziobem,
To on mnie – od tyłu – kumple w śmiech

 

Z Bełdan wywiało nas na jezioro Mikołajskie , a stamtąd na Tałty.

Nocowaliśmy w szuwarach nieopodal Mikołajek.W Mikołajkach w Tawernie pod Złamanym Pagajem spotkałam swoje przeznaczenie. Przeznaczenie się szeroko uśmiechało, puszczało oko, niemal zadedykowało mi szantę, a potem wyskoczyło przez barierkę i umknęło w porcie… Ciężko było zasnąć tej niespokojnej nocy, bo i przeznaczeniu pozwoliłam uciec i rejs dobiegał końca…. W sobotę przez Tatły i jezioro Ryńskie dopłynęliśmy do macierzystej kei naszej Finlandii w Rynie, gdzie silnik przygotował dla nas największą atrakcję… W najmniej oczekiwanym momencie, gdy już byliśmy dwa metry kei, zgasł, co zmusiło mnie i Karolinę do porzucenia funkcji ochrony lewej burty, szybkiego przerzucenia się na prawą burtę i rozpoczęcia pagajowania. Niechroniona prawa burta uderzyła o poler, a Michał stojący na dziobie, przygotowany do rzucenia cumy, katapultował się malowniczo w powietrze i wpadł do wody … ot, ostania kąpiel na pożegnanie…

 

Ja tej, było naprawdę fajowo! W tym miejscu chciałabym podziękować w pierwszej kolejności Karolinie, bo to ona namówiła mnie pewnego deszczowego dnia na skrzyżowaniu ulicy Dąbrowskiego z Botaniczną, żeby pojechać na Mazury i przekonała, że nie zawsze się wszystko od razu umie i że czasem trzeba zacząć od podstaw…. Wawrzyńcowi i Ewie za to, że mnie ze sobą zechcieli zabrać, za wyrozumiałość w czasie pierwszych dni, gdy czułam się zupełnie zagubiona, zdezorientowana i zbędna na pokładzie Finlandii. Michałowi za pomoc w mniej lub bardziej kryzysowych momentach, przede wszystkim wtedy, gdy nie miałam już siły by pagajować, ciągnąć te wszystkie liny, za pomoc w brnięciu przez „Historię powszechną”.

 

Żagle, jak pewnego razu stwierdziła Ewa, to chyba jedna z najbardziej integrujących form turystyki. Gdyby nie nasza zgrana załoga, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Od pierwszych dni na łódce wszystko przebiegało bezkonfliktowo, pomimo małej przestrzeni życiowej czuliśmy się razem dobrze, a było tak dzięki wspólnemu wysiłkowi, wspólnej pracy przy żaglach, ale też wspólnym przygotowywaniu posiłków i sprzątaniu pokładu.

 

Jeszcze raz dziękuje fajowej załodze. Z Wami niestraszne mi żadne przechyły.