Sprawozdanie z wyjazdu Michała Dreasa i Piotra Fijałkowskiego autorstwa Pete’a.
Wyjechaliśmy z Poznania w piątek po pracy, zasiedliśmy wygodnie w przedziale, piwko poszło w ruch i cieszyliśmy się że nadszedł długo upragniony moment urlopu 🙂 Po krótkiej przesiadce we Wrocku mieliśmy już naszą prywatną „kuszetkę” aż do Przemyśla – we dwie osoby w przedziale, drzemiąc dojechaliśmy na 7:40. Nie bawiąc się w ceregiele, zapakowaliśmy się do busika i o 8 słuchaliśmy wiadomości z Radia jadąć w kierunku Medyki. Niezmiennie 2zł za przejazd od paru lat jest nadal aktualne. 🙂
Zrobiliśmy chyba mały błąd przy wymianie walut – kupiliśmy Hrywny na granicy, po 0,45 możliwe że w Przemyślu by było troszku taniej. Sama odprawa na przejściu pieszym błyskawiczna, po 20-25min byliśmy już przy dawnej budce strachówkowej 🙂 Oczywiście cfaniaki taksówkarze chcieli nas zawieźć do Lwowa, „Nie ma busa i nie będzie chłopcy”. No ale nie dla nas to historie, za chwilę po kupieniu kawy i coli na drogę siedzieliśmy wygodnie i czekaliśmy na odjazd do Lwowa. Cena 15 UAH. Po drodze troszkę zamarudziliśmy w Mostiskach i pod dworcem kolejowym byliśmy coś ok 11:45, o 12 już odjeżdżaliśmy busem do Kałusza(27,5UAH), z którego wysiedliśmy w Broszniowie ok 15:30. Niestety – ostatni autobus tego dnia do Osmołody odjechał niewiele czasu wcześniej i zostaliśmy z możliwością stopowania w tamtym kierunku, parę kilometrów do Rożniatowa poszło gładko, lecz później prawie nic nie jechało, a jak już jechało, to albo się kierowca nie zatrzymywał albo padał stop łupem współstojących na „stajance” Ukraińców.
Po ok godzinie zdecydowaliśmy się z Michałem na wzięcie taksy – kosztowało nas to 100UAH czyli 45zł na dwie osoby. Przekonałem Michała że pomimo że jest to niebotyczna kasa w porównaniu z cenami busów, to te ok 40km które mieliśmy do celu jest warte tych pieniędzy. Gdy wysiadł powiedział – fakt, to nie jest dużo 🙂 🙂 🙂
Ok 18.30 już po ciemku zmierzaliśmy w Osmołodzie do mostu na Mołodzie oraz miejsca campingowego „za mostem” – gdzie zdecydowaliśmy się na spanie pod wiatą, nie chciało nam się rozkładać namiotu w tych warunkach – błotnośniegowych i było to dobre rozwiązanie – nie napadało i duużo świeżego powietrza do wyspania się po 24h podróży:)
Następnego dnia (niedziela), daliśmy sobie siana i pospaliśmy do woli, chcąc nabrać sił i się zrelaksować, ustalilismy że walniemy lajtowy dzień tylko do chatki na Połoninie Płyśce.
Rano jeszcze skoczyłem po małe zakupy(wisznie na konjaku, Lwiwskie, Fasolka po bretońsku, srajtaśma:) ) do sklepu, uznając że skoro najbliższy nocleg będzie w miarę blisko i w kulturalnych otoczeniu nowo postawionej chatki, to mogę podźwigać te trochę ciężaru więcej. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy po roztapiającym się podłożu(w trakcie naszego pobytu było bardzo ciepło):
Po jakichś dwóch godzinach założyliśmy rakiety i podążaliśmy w takich pięknych okolicznościach przyrody:
Niestety – ten odcinek jest dosyć kapryśny przy niedostatecznej pokrywie śnieżnej, przekraczanie strumyków, wąskie ścieżki, nachylenia, zmuszeni byliśmy do zdjęcia dwukrotnego rakiet – kiedy myśleliśmy „to już – czas na rakiety”, to okazywało się po 20 minutach że znowu se ne da i rakiety wędrowały na plecy. Po drodze jeszcze się zakręciliśmy i wyszedł błąd który nas kosztował około godziny – nie mieliśmy ze sobą ksera czy oryginału mapy COTG no i ubzduraliśmy sobie, że szlak którym idziemy wyprowadzi nas na Grofę, więc powinniśmy JUŻ zacząć trawers w kierunku Połoniny Płyśce… No tak – strawersowaliśmy, wszystko w porządku, wylądowaliśmy na czarnym szlaku dojściowym i…. poszliśmy na południe na „większe” Płyśce – jak się potem okazało, gdy wróciliśmy się do miejsca zakończenia naszego trawersu, wypadliśmy na czarny szlak jakieś 250m od chatki, a my jej szukaliśmy na tej ogromnej polanie bliżej szlaku czerwonego… Szkoda słów 🙁
Widoczność była zerowa, zaczęła sie robić szarówka więc zrezygnowaliśmy z pierwotnego pomysłu skoku na Grofę na lekko i zabraliśmy się do rozpalanie w piecu. Częściowo przytachaliśmy drewno, częściowo skorzystaliśmy z leżącego nieopodal chatki, ale przy wyjściu zostawiliśmy dość dużo przesuszonego a także drobnego do rozpałki w przedsionku Chaty.
Zaskoczyłem się na maksa wyposażeniem Chaty dotyczącym drewna – duża dwuręczna piła, mniejsza jędnoręczna i bardzo porządna wielka siekiera. Oby służyły jak najdłużej. Przez zapomnienie zostawiliśmy rano prawie całe opakowanie białej rozpałki do grilla/ogniska, mam nadzieję że się przyda, a my się potem na biwakach posiłkowaliśmy paliwem i kserówkami map, które już nie były nam potrzebne(w wyniku wyboru którejś z opcji wędrówki, innych już nie potrzebowaliśmy).
Piec udało się rozpalić dość szybko i w miłym klimacie migających świec spędziliśmy wieczór na planach i rozmowie. Chata jest naprawdę niesamowita – dwie izby na dole z miejscami na sen dla ok 5-6 każda, natomiast u góry (osobne wejście z zewnątrz) na kolejne ok 10-13, jednakże bez ogrzewania. Bliziutko chaty jest źródełko – powiedziałem Michałowi, ok, rozpalaj piec a ja idę po wodę – zakutałem się w kurtę, nałozyłem rakiety i poszedłem na wyprawę po wodę – która to skończyła się 15m dalej 😀 😀 😀 Latryna bardzo porządna, ale niestety – szybko się zapełni moim zdaniem i będzie konieczne czyszczenie/kopanie/budowa nowej. W chatce jak to zazwyczaj bywa – ktoś zostawił troszkę kaszy, jakieś zupki, są gazety i zapalniczka do rozpalenia w piecu.
Naprawdę wielki szacunek i podziw dla budowniczych Chaty na Płyścach, jest miejscem, do którego się wchodzi z prawdziwą przyjemnością, oby tak pozostało, dbajmy o to.
Rankiem udało się nam zrobić zdjęcie ze służbową flagą 🙂
oraz widok jako taki na Kanusiaki
Plan na dzień był – po prostu ruszyć i iść jak najdalej na ile dzień i warunki pozwolą
Ruszyliśmy do szlaku czerwonego i dalej ostro na Parenki:
gdzie mieliśmy przebijające się widoki:
Niestety – z widokami było tak, że czasem zanim wyciągnęliśmy aparat to już podeszły chmury i było po ptokach. Przez chwilę udało się nam obserwować Sywulę, Wysoką, a potem nastała białość 🙂 Poruszaliśmy się od początku dnia na rakietach i trzeba przyznać że był to dobry wybór, co miało się potwierdzić w następne dni. Odwilż spowodowała że śnieg spłynął z niższych partii gór i zwłaszcza z niskich grzbietów leśnych „łącznikowych” (1100-1200m n.p.m.), gdzie mieliśmy duże problemy ze śniegiem odpowiednim pod rakiety.
W taj sytuacji taszczenie ze sobą nart i ciężkich butów byłoby co najmniej upierdliwe, o ile nie uniemożliwiałoby takiej marszruty którą zrobiliśmy. Poruszanie się z kolei bez rakiet, czysto z buta, byłoby w wyższych partiach bardzo bardzo trudne, co wypróbowaliśmy czasem, myśląc – łe – taki twardy ten śnieg pod rakietami, może by tak się dało z buta? 🙂 Nie, nie dałoby się 🙂
Troszkę się zakręciliśmy na Małej Popadii, ale za chwilkę byliśmy już na Wielkiej i podziwialiśmy słupek Nr 1 🙂
Po zejściu z Wielkiej Popadii nie chcieliśmy się ładować dokładnie po granicy na Wierch Koretwinę, lecz poszliśmy trawersem – nie wiem czy w lecie jest tam jakaś ścieżka, nam się udało w miarę dobrze trzymać poziom trawersu i nie zejść za wcześnie w dół/w górę.
Potem trzeba było tylko wybrać odpowiedni grzbiet do „spadnięcia” 🙂 znaleźć słupek graniczny międzywojenny i można było już do zmroku podążać. Spaliśmy przy słupku nr 59.
Ognisko, rozbicie namiotu i kolacja 🙂 Tak, na to czekaliśmy cały dzień. Dodatkowo łyknęliśmy troszku wiszni na konjaku 🙂 i ułozyliśmy się kol 22 do spania. Cudownie smakowała pierwsza herbata ze śniegu topionego na ognisku – uwielbiam to pomieszanie wędzonki mikroelementów 🙂 Rano na maszynce gotowanie śniadanie – przesłodzonej pulpy i dalej hop w drogę.
Trzeciego dnia ruszyliśmy dalej granicą w kierunku Niemieckiej Polany, oraz grupy Busztuła i Wielkiej Kieputy. Powiem szczerze że ten masyw zrobił na mnie największe wrażenie – niestety tylko potencjalnie ze względu na panującą zerową widoczność 🙁 Marzę by znaleźć się tam kiedyś ponownie przy ładnej widoczności, mam wrażenie że może być dużo atrakcyjniej aniżeli w masywie Sywuli.
Nieopodal Niemieckiej Polany znajduje się miła wiata – przy odejściu od drogi w dolinę na właściwy grzbiet:
Ten dzień oczywiście uraczył nam zerową widocznością i niesamowitym klimatem zamglonego pierwotnego lasu…
Przy zejściu z Prełuki(szczytu) na połoninie wyrębowej jest szałas drwalsko-pasterski „kurny” w bardzo dobrym stanie:
Po drodze na przecince granicznej mieliśmy smutne spotkanie – młody człowiek zginął kilkanaście lat temu w tym miejscu i rodzina umieściła improwizowany metalowy pomnik…. Nie, nie będzie zdjęć z tego miejsca.
Podejście na Reskała dało nam ostro popalić, było tak strome że z nartami to byśmy się tam mocno trawersowali w jedną-drugą stronę, a zjazd z plecorami uważam za taki, gdzie ciągle by się glebowało…. W tej sytuacji chwaliliśmy sobie po raz kolejny że jesteśmy na rakietach i zapodawaliśmy w górę, na Reskale w miłym towarzystwie:
posililiśmy się i ruszyliśmy w kierunku Busztuła oraz Kieputy. Przy zejściu – już po ciemku mieliśmy dość mocno trudności orientacyjne i w końcu rozbiliśmy namiot na dość dużym spadku. Dobrze że ilość śniegu pozwoliła na wykopanie platformy, a obecność grubego zwalonego drzewa umożliwiła nam wykorzystanie suchych „rozpałek” z jego wnętrza.
W końcu, po długich próbach udało się nam rozpalić ognisko i wykorzystaliśmy naprędce wymyślony sposób na lepsze suszenie drewna – opierając o ściankę śniegu 🙂
Ten wieczór był naprawdę niesamowity – mieliśmy świadomość że jesteśmy trochę z boku „przecinki” granicznej wyznaczanej przez słupki i że pewnie dużo wody upłynie zanim ktokolwiek trafi w to samo miejsce…. Tylko w Gorganach…..
Poranek w okolicy słupka Nr 40, szczęśliwie udało się nam go w pół godziny odnaleźć… Jednak kwestia tych słupków to rewelacja dla zimowego i w ogóle – poruszania się w tych terenach, działa w jakiś sposób jak GPS 🙂
Kolejnego dnia po odnalezieniu granicy, ruszyliśmy z okolic słupka Nr 40 w kierunku Płytkiej, Hroboka, Jaworu, Torgana. Był to dzień, kiedy mieliśmy najwięcej chodzenia na nogach, śnieg po prostu znikł z tego grzbietu, a padać miało dopiero od popołudnia/wieczoru.
Można powiedzieć że dzień bez historii – cały czas w lesie na przecince granicznej, wyraźnie zaznaczonej i tak dalej. Jedynie na Płytkiej jest piękna połoninka z potencjalnie super terenem na leżenie brzuchem w lecie i oglądanie odizolowanego od innych pasm Owoła(Owół).
W trakcie całej wycieczki korzystaliśmy z wydruków przedwojennych WIGówek o odpowiednim powiększeniu – bardzo dobry wybór, poza tym że mapa COTG też jest bardzo dobra, ale przez moje zapomnienie nie zabraliśmy jej ze sobą(ani jej kserówek…) Jako dodatek oczywiście mapę poglądową Karpaty Ukraińskie ze stajni Expressmap.
Późnego popołudnie tego dnia zrobiliśmy po raz drugi ten sam błąd – wpakowaliśmy się tak jak przy zejściu z masywu Kieputy w trawers – tym razem Końca Gorganu i skończyło się to dla nas spadnięciem do górnej części Doliny Płajskiej. Oczywiście, mogliśmy zostać na górze niepewni czy jesteśmy na odpowiednim bocznym grzbiecie, ale jakoś się niespecjalnie tym przejmowaliśmy i w sumie z premedytacją potem schodziliśmy do dna doliny (wysokość ok 1100m n.p.m.). Trafiliśmy na fajną wiatę i rozbiliśmy kole niej namiot, a także rozpaliliśmy ognisko. Te wieczorne ogniska dawały nam dużo radości i chwili odpoczynku. Oczywiście oszczędzaliśmy przez takie gotowanie także paliwo.
Na załączonej mapce widać naszą pomyłkę po ciemku. Na przełęczy przed podejściem na Koniec Gorganu jest super miejsce biwakowe ze źródłem i jakąś wiatą. W Sumie lepiej dla nas chyba by było gdybyśmy odpuścili te dwie godziny jasnego i tam się przekimali, a następnego dnia przy (być może) lepszej widoczności wstrzeliili się odpowiednio w grzbiet w kierunku Ruszczyny.
Przez noc trochu popadało i od rana także dawało, więc po zwinięciu namiotu
i zorientowaniu się w której części Doliny Płajskiej jesteśmy – a raczej upewnieniu 🙂
ruszyliśmy w górę tej doliny, odbijając potem w kierunku byłej granicy
niby jedna noc, ale tego białego PUCHU przybyło dość sporo, co z jednej strony sprawiało nam początkowo dużo radości, potem zachwytu – zwłaszcza w przecince granicznej, a w rejonie Ruszczyny nawiane były wielkie zaspy, lecz później na podejściu na Sywulę mieliśmy dosyć białego g..na 🙂
Widoki w kierunku doliny Sałatruka wprawiały nas w bardzo dobry humor, po prostu pięknie się zrobiło, a co po niektórych trudno było oderwać od tego widoku 🙂
Musieliśmy oczywiście wykonać rundkę do uroczyska Piekiełko i się obfocić 🙂 A potem przez całą dużą Polanę Ruszczyna wbić się odpowiednio w szlak czerwony prowadzący na Małą i Wielką Sywulę
Udało się nam z tym wstrzeleniem się na szlak – a tam gdzie mieliśmy wątpliwości w kwestii jak on przebiega, napieraliśmy pod górę po łydę w śniegu pomimo rakiet… oraz trafialiśmy już ledwo, ledwo widoczny, na maksa zasypany stary ślad turystów.
A! turyści, w ogóle ludzie – to przez 5 dni nie spotkaliśmy dosłownie nikogo 🙂 a ślady widzieliśmy rzadko, jednego dnia, gdzie musieli chyba dwaj narciarze wejść na grzbiet i szybko potem odbić na dół.
podejście przez las w kierunku Małej Sywuli
Sywula… ta… na górze był taki syf, że zdjęć po pierwsze z samego szczytu nie mamy 🙂 a po drugie, gdy robiliśmy je kawałek niżej, po stronie zawietrznej wyszło coś takiego:
Za to co zrobiliśmy na zejściu, należą się nam orientacyjne baty, na swoje usprawiedliwienie mamy to, że faktycznie nic nie było widać i że pomimo mojej wcześniejszej obecności na Sywuli zakręciłem się pod kątem kierunków – grzbietów bocznych etc… Zamiar był, by dokończyć klasyka centralnych Gorgan jakim dla mnie byłoby przejście całego „kółka” od Osmołody przez Parenke, Popadię, Kieputę, Ruszczynę, Sywulę aż po Wysoką. Niestety nie trafiliśmy w dół na Przełęcz Borewka, a że mieliśmy już troszkę dość szukania / nawracania etc to zdecydowaliśmy się spaść na dół mniej więcej tak jak pokazuje mapka, choć do dziś nie mam pewności, w dolinę którego strumienia trafiliśmy na zejściu, przed dojściem do Doliny Bystryka….
W dolinie tej dostaliśmy po raz kolejny w dupę, bo dolinka wąska, raz z jednej strony możliwe przejście, raz z drugiej, i manewrowaliśmy z ciężkimi plecorami i rakietami w dół. Nie było to przyjemne – zajęło nam to czas od ok 15 do 18 gdy wyszliśmy na normalną drogę „jezdną” dla ciężkiego sprzętu leśniczego.
Zdjęcie to jest z samej góry tego potoku, przekraczaliśmy go potem z coraz większym trudem i ulegliśmy w pewnym momencie ułudzie radości gdy zobaczyliśmy zbocze ze zrębem. Myślę sobie – zrąb, zaraz będzie jakaś droga którą wywożą to drewno… nic bardziej mylnego – minęła następna dobra godzina przedzierania się przez drzewa z tego zrębu zwalone już chyba na zawsze w dolinę potoku… masakra. Co my się z Michałem „kulw” narzucaliśmy na upadkach, wpadaniu w rakiecie pomiędzy gałęzie gdy przechodziliśmy po takim „wiatrołomie”, ech….
Ok 18:30 idąc już szeroką, wygodną drogą i oczywiście podejmując wcześniej decyzję – czy nocujemy na maksa przemoczeni (kopanie się w bardzo głębokim śniegu na Sywuli + przekraczanie potoku) w namiocie już teraz – czy idziemy do przodu, wiedząc że za 10 czy 15km będzie jakaś chata drwali. Na szczęście podjęliśmy decyzję o szybkim marszu – który raz że nas rozgrzewał, a dwa że najpierw zobaczyliśmy że jedzie na nas coś wielkiego z oświetleniem 🙂 potem pogadaliśmy z jadącymi na zrąb lasu (!!!!! – ok 18.30-19) leśnikami, że za kolejne 2km(które okazały się ok 5km, ale mniejsza z tym, będzie chata gdzie możemy się przekimać.
Dotarliśmy do tej chaty ok 19.30 i uzyskaliśmy zgode na przenocowanie w jednym z pokoi – gdzie zimno i wiatr hulał, ale było to pod dachem i był piec kaflowy do rozpalenia:) 🙂 Zostaliśmy bardzo miło przyjęci przez leśników, poczęstowani czajem oraz kolacją i troszku sobie pogadaliśmy. Tamci dwaj wrócili ok 22.30 ze zrębu…..
Zanim rozgrzaliśmy piec minęło duuuużo czasu – ja już nie miałem cierpliwości i udałem się na spoczynek trzęsąć sie w środku śpiwora z zimna – myślę że przemęczenie mnie dorwało i tyle. Michał zaś usiadł przy piecu i jeszcze długo długo – konwersował z nim 🙂 dokładając drewn i susząc swoje rzeczy. Nocleg bajer, klimatyczny – a okazało się w rozmowie z robotnikami lesnymi że była to leśniczówka Łopuszna, odległa o jakiś kilometr(?) od rozgałęzienia na Darów.
Rankiem zostaliśmy obudzeni przez jednego z drwali prośbą o „spiczki” a następnie powiedzieli że oni już jadą do pracy i pokazali nam gdzie zostawić klucze do całej Hawiry. Kulturka jak nic 🙂 Wcześniej się pytaliśmy czy coś mamy zapłacić za nocleg, powiedzieli że absolutnie, że nic, jednakże zostawiliśmy wychodząc drobny datek za miłe przyjęcie/posiłek/nocleg.
To był już piątek – zostało nam już zaledwie ok 7-8 km do Osmołody więc spacerkiem udaliśmy się w dół delektując sie ostatnimi chwilami w górach oraz troszkę załując że nie udało się zrobić całego planu….
Jeszcze dwa zdjęcia z otoczenia Leśniczówki Łopuszna:
po drodze minęliśmy parę wozów z pracownikami leśnymi jadącymi do pracy:
Leśniczówka Ryzarnia w zimowej szacie
i kładka w kierunku Wysokiej, miało być tak pięknie, a kółko pozostało niedomknięte… Następnym razem.
I – z mostu na Mołodzie – swoiste pożegnanie do następnego razu z Gorganami…
W Osmołodzie powędrowaliśmy do mijescowego baro-sklepu gdzie zaczęliśmy nasze „restowanie” po trudach górskiej wędrówki 🙂 Na pierwszy rzut poszła pepsi, dwie kawy, pizza z mikrofali i piwo 🙂 Potem zamusztrowaliśmy się w pensjonacie/agroturystyce Arnika u Viktora Khudyaka gdzie bardzo miło i kulturalnie spędziliśmy popołudnie wieczór, oraz przenocowaliśmy. Sam Viktor jest spoko człowiekiem, ok 35-40lat, chodzi dużo po górach – robi piękne zdjęcia i jest ratownikiem górskim. Jak coś to można także go pewnie „wynająć” jako przewodnika.
Zjedliśmy obiad, popili my piwka, odpoczęli, wykąpali się (ciepła woda!), potem przed 18 przeszliśmy się już w egipskich ciemnościach do sklepu po następne piwka(w całej wiosce zabrakło prądu – awaria która się podobno często zdarza…wieczorami…. 🙂 )A tam w sklepie ok 15 osób po ciemku prawie, tylko przy 1(!) świeczce pije i się integruje 🙂 Klimat jak nic, ale my musieliśmy tylko dokonać zakupów i wrócić, bowiem na ok 18 byliśmy umówieni na saunę. Ostatecznie weszliśmy ok 18.45 do sauny i parokrotnie wychodziliśmy potarzać się w śniegu lub po prostu ochłodzić się zimnym powietrzem na zewnątrz. Oczywiście dbaliśmy o nawadnianie izopiwnikami 🙂 Całość zajęła nam 3h, rewelka.
Przez ten czas oczywiście toczyliśmy rozmowy i doszliśmy w gorącu sauny/bani do wniosku „mróz, zimno nie istnieje” 🙂 Wieczorem zjedliśmy jeszcze z Viktorem kotlety ze świnki z makaronem, sosaim i pomidorami z octu(dziwnie smakowały 🙂 ) i udaliśmy się na spoczynek.
Agroturystyka u Viktora jest zupełnie do polecenia na wypad rodzinny, z dzieckiem, jest tam bardzo czysto, ciepło etc. Ceny to 60UAH od osoby, 30UAH obiad a sauna za 1h 50UAH niezależnie od ilości osób w środku. Jedyny „minus” to droga dojazdowa – o ile do Jasienia to jako tako jeszcze, to potem masakra…. Kolejny raz przekonałem się że nie chciałbym tam dojeżdżać własnym samochodem o ile to nie byłaby terenówka/duży prześwit. Przejechałbym, ale szkoda by było, oj szkoda….
Rankiem punktualnie o 6.25 byliśmy na przystanku, gdzie wsiadliśmy do mega starego ogórka – krążownika pomagając wcześniej kierowcy wypakować drewno na opał które ze sobą przywiózł – do budynku obok.
A potem to już szybko.
6.30 Osmołoda – JAsień Sanatorium 7:40
Jasień Sanatorium 8:00 (bus Lwiwski) – Lwów ok 12:40
Lwów 12:50 – Szegynie
Przejście granicy – znów tylko 20minut, pomimo że taksówkarze cfaniacy znów próbują nas naciągnąć(chłopcy – po co macie stać 2h jak możemy przejechać w 30minut…. nie takie numery z nami Brunner….)
Medyka – Przemyśl – 2,5h na obiad i wsiadamy w pociąg bezpośredni do Poznania.
Gazetka, soczek, jogurcik i w kimę:) Rankiem odbiera nas z pekapki Kuba D(brat Michała) – mega dzienks, tym sposobem podróż Osmołoda – Poznań trwa równo dobę 🙂