„Czołem! Jak widzicie za oknami, pogoda szykuje nam się bardzo dobra – niewielki mróz (nie powinno spaść poniżej -10°C) oraz śnieg (najpiękniejsze widoki)…”. Jak zobaczyć można na poniższej fotografii, śniegu nie brakowało 🙂
Tymi słowami otrzymanymi parę dni przed wyjazdem, Jarek zapowiedział jedną z większych rajdowych przygód w moim drobnomieszczańskim, ustabilizowanym życiu. Ale zacznijmy od początku, dzień przed wyprawą odwiedzam Wrocław, delikatna rozrywka w stolicy Dolnego Śląska kończy się dla mnie o 7:05 na Hauptbahnhof w pociągu: kierunek Wałbrzych. Już niebawem ruszamy wspólnie zdobywać aż 3 najwyższe szczyty pasm górskich w Polsce, nie wiem na ten moment jakich, ale dowiem się, oj dowiem.
Rozpoczynamy zatem dzień pierwszy.
Wędrówkę zaczynamy z dworca PKP w Wałbrzychu. Ach, Wałbrzych!
Mijamy okoliczne okryte smogiem budynki, liczną brać pod monopolowym, wszyscy mówią „dzień dobry”– widać, że szanują tu turystów… Miasto kojarzy mi się z piosenką Kazika o dziewczynie bez zęba na przedzie (https://www.youtube.com/watch?v=hbN8Zrzlirc)… Nucąc pod nosem wchodzimy na szlak gdzie pierwszym naszym celem będzie najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich, czyli Borowa. Słabe oznaczenia szlaków i fakt, że idziemy nimi pierwsi, brnąc coraz głębiej w śniegu, dodają mi tylko serca do marszu. Zanim zdobędziemy Borową dołączają do nas Janek, Kuba i Agatka.
Po zdobyciu Borowej kontynuujemy wędrówkę szlakiem czerwonym, do niebieskiego, który to wyprowadzi nas z Gór Wałbrzyskich i zaprowadzi w Góry Kamienne, do głównego szlaku Sudeckiego im. Mieczysława Orłowicza. Tyle w teorii, nie wiem czy Mietek Orłowicz ogarniał szlak w zimie, ale gdyby nie drzewka wokół, to zszedłby tylko Kuba z Janem.
No jeszcze może Agatka. Idąc tym szlakiem dzielimy się na kilka grup. Będziemy mijali Jeleniec, Ruiny zamku Rogowiec, Skalne Bramy i szereg innych atrakcji. Niemniej, część z nich musimy sobie darować. Zmrok zastaje nas dwa kilometry od Andrzejówki, a jesteśmy w środku peletonu. Warunki rewelacyjne, ale zdania są podzielone. Założony plan staje się coraz mniej realny. Należy wyperswadować organizatorom odpoczynek w pozycji embrionalnej w zaspie śniegu.
Generalnie śnieg po kolana, zimno, zimnieje i ciemnieje. Szkoda, że organizatorzy nie dodali, że to rajd dla grubasów, bo ja się czuję ekstra.
W końcu docieramy do Andrzejówki, gdzie czeka nas przystanek w przygodzie.
W Andrzejówce koło 21 są już wszyscy, ale pojawia się problem, nawet najwięksi poznaniacy odmawiają marszu. Rozpoczyna się etap negocjacji z właścicielem schroniska. Opcje są trzy: zostajemy tu na noc, jedziemy albo idziemy do Vižňov. Opcja zdobycia Waligóry odpada. Rozmowa z kierownikiem na tle szyldu PTTK idzie jak po grudzie. Zapytany właściciel odmawia noclegu, mówi ze to nie schronisko, niezgodne z ppoż., poza tym ma schowane pół miliona tuż za ladą. Nagły wyrzut adrenaliny wprost z przysadki do krwiobiegu zamienia mnie w niedźwiedzia dyskusji. „Proszę Pana, widzi pan te dyplomy?” – Pytam uprzejmie, wskazując ścianę z nadźganą liczbą papierów, każdy pt. „super schronisko.” „Chce pan tę młodzież wystawić na pewny uszczerbek zdrowia albo i życia?” Szereg pytań pozostaje bez odpowiedzi, ale Pan Andrzej jednak mięknie, mówi od rzeczy, że nie wolno się pytać co poleci (zapytałem go co może polecić), ale nocleg może być na pięterku, na korytarzu, uff… jeden zero.
– „A ma Pan jakiś numer na transport?”
– „No mam, ale on jedzie aż z Wałbrzycha…”
– „No tak daj Pan ten numer”.
I tą metodą cześć z nas decyduje się na taksówkę do Vižňov, cześć zastanawia się czy iść.
Godzina zbliża się 22, kto idzie? Janek, Kuba i Agata zgłaszają się bez grymasów, zgłaszam się i ja, fakt, że nie będzie nudno jest największą zachętą. Szybkie zgłoszenie do GOPR-u i już jesteśmy na szlaku. Prędkim marszem dochodzimy do granicy, góry nocą maja klimat, polecam! Czołówki dają światło, droga – wysiłek, a serce – nadzieję. Mimo śniegu po kolana prujemy jak Titanic, albo może lepiej pancernik Potiomkin…
Po drodze pytam się jakiegoś miejscowego Pana o drogę. Odpowiedź dostaję taką:
–„E? Gdzie idziecie ? Dajcie se lepiej spokój”.
–„Nie ma innej opcji panie kochany”.
Pan kochany kiwnął od niechcenia głową i wskazał od niechcenia drogę.
Dochodzimy do granicy, czas na małą przerwę. Sączymy herbatkę i jemy batona, co Jaro radził wziąć. Nagle z lasu wychodzi Żwirek i Muchomorek… Nie no, niemożliwe, dwóch ziomków, siedzą w środku lasu, jeden wstaje i spod wąsa się uśmiecha. Wrodzony talent do rozmów nakazuje zagadać:
– „Czołem Panie kochany, co tam? Zimno?
– „Ano zimno, śniegu opór…”, bla, bla, nie rozumiem części chyba… No nic, kiwnąłem głową i na gwałt myślę jak zagadać o drogę, unikając słowa „szukam”. Wtem Agatka daje znać, że czuje się zagrożona, a Janek konfidencjonalnym szeptem, słyszalnym szeptem, mówi, że to na bank kłusownicy. No tak i pewnie polują na naszą łanie… Zobaczywszy trwogę w oczach Jana i Agatki porzuciłem myśl dalszej gadki, krzyknąłem „ahoj”, spytałem czy dużo śniegu w Czechach, bo u nas w… dużo i poszliśmy, ewentualnie pobiegliśmy dalej.
Zagadka kim byli owi panowie rozwiązała się następnego dnia, gdy spotkaliśmy ich na szlaku. Po prostu oni, przebrani za partyzantów w dzień i w nocy chodzą po lesie… Dziwne plemię…
Po drodze spotykamy jeszcze jednego Czecha, mówimy do niego ja i Jan, ale pepik mówi, że rozumie tylko mnie… „Spisek czy co?” – pewnie myśli sobie moja grupa, ale nic, właśnie doszliśmy do Vižňov, czas na odpoczynek! Tak jak zapowiedział Jarek: „tańce, hulańce, swawole w Vižňov”.
Dzień drugi rozpoczyna się o 7, po śniadaniu o 8 już stoimy przed schroniskiem, zdjęcie z banerkiem i w drogę. Ten dzień dał nam w kość.
Celem sobotniej wędrówki jest Sierpnica, wieś koło Wałbrzycha. Mróz tężeje, nie ma co czekać… Rozpoczynamy szlakiem żółtym, by dojść na Ruprechtický Špičák, najwyższego szczytu tego dnia.
Czuje że wchodzę na K2 zimą, co się nikomu nie udało dotąd. Nam się chociaż ten Szpiczak uda. Mróz tężnieje i wokoło mgła… Szczyt zdobyty. Po krótkiej naradzie, z Ruprechtický Špičák udajemy się szlakiem zielono-niebieskim, by po drodze minąć m. in. Trzy Koguty i wejść na Czarnoch, z Czarnocha schodzimy niebieskim szlakiem do Sierpnicy. Tyle w teorii, czuje się jak Marek Kamiński, co chwilę coś bredzę, ratuje mnie serek mocarz i czarny chleb, inni nie mają lżej. Jest jakiś romantyzm i dostojeństwo w tej wędrówce. Prowadzeni przez Janka, z Kubą na czele, dochodzimy do polanki, kolejna narada, wszyscy czołówki na głowy, światło i rura, oby dobrym szlakiem…
Trafiamy do Sierpnicy, jemy dobrą rybkę i dyskutujemy przy gorzałce i kominku do… Stanowczo zbyt długo, ale zawsze inspirująco, w końcu tu sami turyści kwalifikowani!
Ostatni dzień to prawdziwy relaks i rozpusta, sen do 9, a potem zwiedzanie Podziemnego Miasta w Osówce.
Co dobre szybko się kończy, czas na pociąg.
Do następnego rajdu! Na stówę!
Dziękuję organizatorom!
Pozdrawiam!
Maciek