„Wdeckie moczenie wioseł” było moim pierwszym wyjazdem z SeTKą i pierwszym w życiu spływem kajakowym. I jak na początkującą osobę przystało, zastanawiałam się czy nurt będzie rwący, jak to wszystko będzie wyglądać, oraz czy i jeśli tak to ile razy wpadnę do rzeki… Cóż, nie wpadłam i trzeba by naprawdę sporych umiejętności, aby tego dokonać. Ale może zacznijmy od początku.
Jeszcze tydzień przed wyjazdem pogoda zapowiadała się bardzo dobrze – słonecznie, temperatura dość wysoka. Kilka dni później w przewidywaniach pojawiły się deszcze. Mnie to ucieszyło, lubię jak pada. Oczywiście w granicach rozsądku, lecz wizja wylewania hektolitrów wody z kajaka bardziej śmieszyła, niż przerażała. Prognozy sprawdziły się i lało gdy w piątkowy wieczór jechaliśmy samochodem do Czarnej Wody. Na miejsce dojechaliśmy około 22. Czołówka okazała się zbawieniem przy rozkładaniu po ciemku namiotu, podobnie jak folia malarska, dzięki której nasze schronienie pozostało względnie suche. Po szybkim rozłożeniu namiotu dołączyliśmy do reszty ludzi, aby ugrzać się przy ognisku, najeść i rzecz jasna – dobrze bawić. Pod zadaszeniem czekały już wędzone pstrągi oraz kiełbaski do usmażenia i inne smakołyki. Niezmęczeni jeszcze wiosłowaniem, kontynuowaliśmy śpiewanie przy towarzyszących dźwiękach gitary do „czwartej nad ranem”.
Zgodnie z otrzymanymi po przyjeździe informatorami, drugiego dnia czekała nas pobudka o 7:30. Rzeczywistość skorygowała te plany i to dość brutalnie. Po trudach pobudki i zjedzonym powoli śniadaniu dostaliśmy drożdżówki, które miały dodać nam energii na trasie. Potem nasze dwadzieścia czerwonych i niebieskich kajaków (oraz jeden zielony, który stał się przedmiotem walki J) wyruszyło z około półtoragodzinnym opóźnieniem. I rozpoczęła się właściwa część spływu… Wda miała okazać się spokojną rzeką, żartobliwie nazywaną „autostradą dla emerytów”, co okazało się prawdą. Nie padało, było przyjemnie i urokliwie. Można było odpocząć od zgiełku miasta i podziwiać otaczające krajobrazy. Ale w końcu przez cały wyjazd byliśmy „na wczasach w tych góralskich lasach” – no może nie góralskich, ale na pewno lasach 😉 Jak na autostradę przystało, dystans był adekwatny. Pierwszego dnia wynosił 32 km. Na pierwszy postój dotarliśmy z pierwszą grupą kajaków. Można było iść do sklepu oraz skorzystać z WC. Część kajaków została z tyłu, a potem dowiedzieliśmy się, że tam w najlepsze trwał piknik i ponoć były nawet gofry. I po co było się tak wyrywać do przodu… 😀 Po kilkunastominutowej przerwie nadszedł czas na kolejny odcinek, trwający aż do kolejnego postoju, gdzie można było zjeść coś ciepłego i dłużej odpocząć. Tam już dołączyła reszta kajakarzy. Z postoju wyruszyliśmy z ambitnym planem dopłynięcie do Młynek przed zmierzchem. W międzyczasie okazało się, że ciekawiej jest zostać elementem „tratwy” złożonej z dziesięciu kajaków i tak przez pewien czas dryfowaliśmy, początkowo grając w państwa miasta, a potem po prostu leniuchując 😀 Wda była na tyle szeroka, że przez większość trasy taki styl płynięcia był możliwy. Czasem jednak kajaki umieszczone po bokach wpadały w trzcinę lub gałęzie, wywołując śmiech zgromadzonych. Sielanka nie trwała jednak wiecznie i trzeba było zacząć wiosłować, żeby spływ nie trwał przez cały tydzień przy takiej prędkości. I udało się – dopłynęliśmy, zakończyliśmy pierwszy dzień. Jeszcze tylko wciągnięcie kajaków, rozłożenie namiotów, szybkie ogarnięcie się i już można było dołączyć do ogniska.
Niedziela, 7:30 – znów pobudka. Chociaż tutaj znów jak komu się udało 😉 Ale sprawdziło się przysłowie, że kto rano wstaje, ten… nie musi czekać w kolejce do prysznica. Niektórych obudziła piosenka („Jesteeeeśmy na wczasach”), a inni niezrażeni spali dalej. Wbrew oczekiwaniom, ręce nie bolały aż tak od wiosłowania, a może po prostu wydało się, kto się opieprzał zamiast wiosłować? 😀 Trasa na niedzielę była krótsza i wynosiła 24 km. Miała być też ciekawsza, a po drodze czekała nas przenoska kajaków. Przystanek był jeden, a potem już prosta droga do końca. Tego dnia pogoda była jak dla mnie idealna – nie za gorąco, ale też w odpowiednim stroju nie za zimno. Płynęło się dobrze i jak się potem okazało, dość szybko. Kajaki trzeba było przenieść kilkadziesiąt metrów ze względu na tamę na rzece. Za tamą Wda momentami zwężała się, a większe wyzwanie stanowiły powalone drzewa i omijanie ich slalomem, żeby nie utknąć. Na miejsce docelowe (Nadleśnictwo „Żurawki”) dopłynęliśmy szybciej, niż przewidywał to harmonogram. Jakoś po 16 i byliśmy w szoku, że to już koniec. Był też pomysł, żeby popłynąć jeszcze pół godzinki do przodu i potem zawrócić pod prąd, ale odpuściliśmy 😉 Grupa, która dotarła przed nami rozpaliła już improwizowane ognisko ze znalezionych gałęzi i papierów. Dało radę usmażyć na nim nawet chlebek. Po jakimś czasie przyjechali panowie z pola namiotowego „Boberek”, żeby zabrać nasze kajaki oraz pani z własnoręcznie robioną grochówką, zamówioną wcześniej przez chętnych. W międzyczasie dopłynęła reszta uczestników spływu, a kierowcy pojechali po samochody do Młynek, żeby potem wrócić po resztę załogi. Po pożegnaniu wróciliśmy do domu.
I tak zakończył się mój pierwszy spływ, ale pewnie nie ostatni. Chciałoby się płynąć i płynąć tym kajakiem. Dziękuję Kasi za świetną organizację – dopięcie szczegółów na ostatni guzik, zadbanie o nasze pełne brzuszki i cierpliwość, jeśli chodzi o poranne „opóźnienia” 😉
Autor: Aleksandra Golczak