Byliście kiedyś w piekle? Ja byłem. Okazuje się, że jest ono o wiele wyżej i jest tam o wiele zimniej niż by się mogło wydawać. Siódmy krąg znajduje się na trasie między Małym Śnieżnikiem a Schroniskiem na Dużym Śnieżniku.
Ale od początku.
„Setka z Lodem” odbyła się w 2019 roku w ostatni weekend lutego i swój początek miała w miejscowości Międzylesie, gdzie przybyliśmy pociągiem w godzinach porannych. W jednym ze sklepów część z nas zrobiła zapasy, po czym ruszyliśmy w trasę.
Początkowo szliśmy po rozmokniętym gruncie i topniejącym śniegu, lecz wkrótce, wraz z rosnącą wysokością nad poziomem morza, zaczęło się robić coraz chłodniej, a okolicę pokrywało coraz więcej białego puchu.
Od kilku lat zimy w Poznaniu nie należą do najbardziej śnieżnych. Na rajdzie można było sobie ten brak nadrobić i to z nawiązką. Było biało i pięknie, szczyty wyglądały malowniczo.
Jednocześnie jednak trasa, którą szliśmy nie była o tej porze zbytnio uczęszczana, momentami więc przedzieraliśmy się dosłownie przez kilkudziesięciocentymetrowe zaspy śnieżne przecierając szlak. Czoło pochodu miało pod tym względem najcięższą robotę, po udeptanym idzie się już lżej.
Przeszliśmy tego dnia przez kilka wzniesień, na jednym, Trójmorskim Wierchu, stała potężna drewniana wieża widokowa, z której zwisały lodowe sople, niektóre długości ręki dorosłego człowieka.
Ostatni etap wędrówki tego dnia okazał się prawdziwym testem wytrzymałości.
Z tego, co rozumiem, gdzieś po drodze dziebko się zgubiliśmy i w związku z tym przez chwilę musieliśmy szukać szlaku, co wiązało się z brodzeniem w głębokim śniegu i kluczeniem między drzewami. Dzień chylił się już ku końcowi, było coraz zimniej. Woda, którą miałem w dwóch małych butelkach umocowanych po prawej i lewej stronie plecaka częściowo zamarzła, więc zmęczenie, które już dawno zaczęło dawać się we znaki gasiłem czymś w rodzaju sorbetu pozbawionego smaku.
Wreszcie, w oddali na zboczu sąsiedniej góry, oczom naszym ukazał się ciemny kształt udekorowany światłem, niczym choinka na Boże Narodzenie. Schronisko na Śnieżniku czekało na nas ze swoim ciepłym przytulnym wnętrzem.
Dzieliło nas jednak od niego jeszcze dobre pół godziny marszu przez las w zapadającym zmroku, po tylko trochę udeptanym głębokim śniegu.
Na tym etapie ratowałem się już modlitwą, bo siły i dobry humor opuściły mnie zupełnie.
Był to mój pierwszy wypad w góry zimą i wyglądało na to, że trochę mnie to przerasta. Byłem właściwie już zdecydowany, że jak dojdę do schroniska to rezygnuję z dalszego uczestnictwa w rajdzie i następnego dnia łapię pierwszy ratrak albo skuter śnieżny do najbliższego miasteczka czy wsi, skąd będę mógł wrócić do Poznania.
Pan Bóg miał jednak co do mnie inne plany na ten weekend.
Wspierając się nawzajem z moimi towarzyszami, rozgrzawszy się łykiem wiśniówki, która chyba nigdy nie smakowała mi tak bardzo jak owego wieczoru, krok po kroku parliśmy na przód.
W końcu dotarliśmy na miejsce.
W schronisku podzieliłem się swoimi przemyśleniami na temat mojego dalszego udziału w rajdzie. W międzyczasie posiliłem się i odpocząłem.
Przekonywano mnie, żebym jednak został. Pojawiła się propozycja, abym do następnego schroniska udał się inną, lżejszą trasą, kawałek może bym dojechał.
Nie wiadomo kiedy zabrzmiały dźwięki gitary, a ja wyciągnąłem swoją harmonijkę ustną i wspólnie z SeTKą wypełniliśmy wnętrze schroniska muzyką i śpiewem. Mieszkający tam czarny kot położył się na moich kolanach i drzemał.
To wszystko sprawiło, że lód, który pokrył moje serce stopniał i decyzja o opuszczeniu rajdowiczów gdzieś uleciała.
Następnego dnia trasa podobno była już lżejsza i wiodła przez masyw Śnieżnika, na którym podobno było zimno, ale były piękne widoki i iglo. Potem zaś podobno miał miejsce postój w czeskiej restauracji na przełęczy Płoszyna. Podobno.
Podobno, ponieważ mój dzień wyglądał zgoła inaczej, a to dlatego, że z małą grupką podobnie jak ja zniszczonych przez Wczoraj Setkowiczów wybraliśmy się do Stronia Śląskiego.
Moi towarzysze co prawda też wspięli się na Śnieżnik (ja zostałem i opiekowałem się kotkiem, zniechęcony legendami o ciężkim podejściu na szczyt), następnie wrócili do schroniska (i zdementowali plotki, podejście wcale nie było takie trudne), a wtedy cudownie wyratrakowaną trasą ze schroniska przeszliśmy pod Czarną Górę. Po drodze z jedną z Setkowiczek ulepiliśmy małego bałwanka, którego zdjęcie obiecaliśmy wysłać naszej wspólnej znajomej, albowiem tego dnia wyprawiała ona przyjęcie urodzinowe.
Ze szczytu Czarnej Góry prowadziła ścieżka do kolejki linowej, którą zamierzaliśmy zjechać do Stronia. Okazało się, że na przejazd potrzebne są karnety, które można kupić na dole w Stroniu. Informację tę jednak otrzymaliśmy nie od obsługi kolejki, lecz od grupy przemiłych Państwa spotkanych na szczycie Czarnej. Nie tylko wskazali nam oni drogę do kolejki, lecz również użyczyli swoich karnetów, gdyż opiewały one na przejazd w tę i z powrotem, oni zaś nie zamierzali wracać, bowiem udawali się dalej do schroniska na Śnieżniku, czyli tam skąd my wyruszyliśmy.
Wagonik mógł pomieścić sześć osób, czyli tyle, ile liczyła nasza mała drużyna. Z tym, że każde z nas dźwigało bądź co bądź spory plecak. Pierwszym wagonikiem pojechały cztery osoby drugim miała pojechać wspomniana wcześniej Setkowiczka od lepienia bałwanka i ja, jednak podczas wsiadania mojej kompance wypadł z plecaka kubek termiczny. Niewiele myśląc zawołałem do niej „Jedziesz sama!” i rzuciłem się na ratunek jej własności. Trzymając swoje kijki i plecak w jednej ręce, drugą pochwyciłem kubeczek i wsiadłem do kolejnego wagonika, który za chwilę wisiał już kilkaset metrów nad ośnieżonymi stokami Czarnej Góry, podczas gdy ja przypominałem sobie, że mam chyba lęk wysokości.
Na dole zwróciłem termicznego uciekiniera i udaliśmy się wspólnie z resztą ekipy do pobliskiej restauracji. Tam odpoczęliśmy i zadzwoniliśmy po taksówkę.
Gdy jechaliśmy do Domu na Skale, gdzie mieliśmy drugi nocleg, uciąłem sobie z panem taksówkarzem interesującą pogawędkę o jego życiu jako mieszkańca górskich okolic.
Zmierzchało, gdy przyjechaliśmy na miejsce. Zjedliśmy znakomity domowy posiłek przygotowany przez Panią Gospodynię i znów pograliśmy na gitarze i pośpiewaliśmy, lecz nasz entuzjazm był o kilka (-dziesiąt?) decybeli zbyt wysoki jak na gust właścicieli i pozostałych gości domostwa. Świętowanie ostatniej nocy rajdu z wolna przeniosło się więc do naszych kwater (domniemam, że do kilku, a nie tylko do mojej, gdzie mam wrażenie sprowadziła się połowa rajdu, nie wiem, zasnąłem).
Niedziela dla części z nas zaczęła się od mszy świętej w kościele w Bielicach, którą prowadził przesympatyczny przebojowy ksiądz sprzedający rękodzieła i hodujący alpaki.
Po mszy wyruszyliśmy na trasę, która prowadziła przez szczyt Czernicy. O ile wchodzenie po głębokim śniegu jest męczące i uciążliwe, o tyle schodzenie może być całkiem przyjemne i wygodne, nie wiem nawet czy nie wygodniejsze niż wiosną czy latem, a to dlatego, że przydeptywany śnieg formuje się w swojego rodzaju schodki, które łagodnie obchodzą się ze stopami piechura.
Dalej droga stopniowo opadała i prowadziła do Stronia Śląskiego. Tam większość z nas odpoczęła i posiliła się w restauracji.
Potem zaś przyjechał po nas autobus, który zawiózł nas na dworzec w Kłodzku, skąd (w ścisku przypominającym ten z Poznańskich tramwajów w godzinach porannych, kiedy chyba wszyscy Poznaniacy, w tym studenci, emeryci i przewlekle chorzy, udają się na przejażdżkę) pojechaliśmy pociągiem do Wrocławia, a stamtąd, zajmując cały przedział rowerowy, grając i śpiewając, prosto do Poznania.
Podczas tego rajdu zastanawiałem się dlaczego jeżdżę w góry z SeTKą. Słuchałem też o tym, co ciągnie innych na te wyjazdy. Dla jednych wartością są zapierające dech w piersi widoki, dla innych chodzi o wysiłek, który pozwala odreagować stres i problemy życia w mieście.
Stwierdzam, że dla mnie jednak liczy się co innego. Bo widoki mogę obejrzeć na zdjęciach,
a zmęczyć się mogę na siłowni.
To, co dla mnie jest wyjątkowe i wartościowe to ci, z którymi jeżdżę na te rajdy i z którymi przeżywam te wszystkie przygody, trudy i radości. To przyjaźń, która nas łączy i umacnia się z każdym pokonanym kilometrem, z każdym zdobytym szczytem.
Także dzięki Panie Boże, że mnie zatrzymałeś na tym rajdzie i nie pozwoliłeś bym opuścił SeTKę z lodem.
Autor: Maciej Włodarczyk
Zdjęcia: Krzysztof Młodzieniak