Na rajd zjechaliśmy się z różnych części Polski – ja sama jestem najlepszym tego przykładem. Z zupełnie przeciwnego niż większość ekipy kierunku – z Rzeszowa, wyruszyłam już grubo po wschodzie słońca. Rozmyślałam co może przynieść mój pierwszy SeTKowy rajd, współczując jednocześnie w głębi duszy niewyspanej ekipie, która wyjechała już o godz. 1:30. Nie wiem co dokładnie działo się w pociągu z Poznania ale podejrzewam, że różne niestworzone rzeczy, przeplatane drzemkami i dźwiękami gitary (nie potwierdzam, nie zaprzeczam – przyp. red.).
Około 10:30 wszystkie grupy (łącznie ze zmotoryzowanymi) spotkały się w Żywcu. Tam podzieliliśmy się na 3 ekipy, zależnie od długości wybranej trasy. Oczywiście ostatecznie wybrałam tę najdłuższą, choć później okazało się, że nasza zaszczytna delegacja na trasie 28 km to całe 6 osób. No cóż, i tak było super! Na początku wysoka temperatura sprawiała, że dość często robiliśmy postoje (jakby nie patrzeć były to pierwsze dni upałów w tym roku, więc wszyscy byliśmy trochę rozregulowani), jednak z czasem dzięki większej ilości cienia w lesie, motywowani perspektywą wieczornych śpiewanek w schronisku, zmniejszyliśmy ich częstotliwość. Musieliśmy dojść na noc do Hali Miziowej, więc robiliśmy zakłady czy dojdziemy do schroniska bez użycia latarek. Ostatecznie nie było źle, bo dzięki temu, że dni są naprawdę długie, po ciemku szliśmy tylko jakieś ostatnie pół godziny. Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się na szybką zupkę (jak u babci!) w schronisku na Rysiance, bo wszyscy wiemy, że pełny żołądek jest priorytetem (pierwszy rajd, a już myśli jak SeTKowiczka – przyp. red.).
Gdy dotarliśmy do celu śpiewanie trwało już w najlepsze, więc nie zostało nam nic, tylko przynieść nasze naleweczki i wesprzeć wokalnie w połowie zdarte już głosy. Muszę przyznać, że śpiewanie SeTKowych utworów było początkowo dla mnie dość egzotycznym doznaniem, jednak już kolejnego dnia melodia „Lej się chmielu” za nic nie chciała wyjść mi z głowy.
Dzięki temu, że w tym samym schronisku spędzaliśmy także kolejną noc, następnego dnia z rana, mogliśmy wybrać się już na lekko. A celem było Pilsko – szczyt położony niecałą godzinkę (i 300 m – przyp. red.) powyżej naszej bazy. Tego dnia także podzieliliśmy się na kilka grup. Po wspólnej fotce na szczycie, zależnie od potrzeb i priorytetów można było wybrać: dłuższą wędrówkę po okolicy (wersja dla żądnych aktywności), zejście do sklepu w Korbielowie (dla żądnych tańszego piwa, kiełbasek na ognisko lub pasztetu na śniadanie) albo wielogodzinną chillerę przy schronisku. Ponieważ odkryłam, że tego dnia właśnie to ostatnie jest moim priorytetem, wybrałam leżaczek na słońcu, w sąsiedztwie strumyka i rozpoczęłam popołudniowy plażing (no prawie) (a ja głupi browary 700 m pod górę wnosiłem… – przyp. red.).
Po jakimś czasie zaczęło się zbierać coraz więcej SeTKowiczów, więc przed schroniskiem utworzyła się zapatrzona na piękne widoki Beskidu grupa, wykonująca poezję śpiewaną. Krąg rozszerzał się z każdą godziną, a nasze oczy chłonęły widoki gór oświetlonych ostatnimi promieniami zachodzącego już słońca. Odważni i nie-aż-tak-zmęczeni porwali się jeszcze na zachód oglądany z Pilska. Późniejszym wieczorem kontynuowaliśmy, trochę już żywsze niż wcześniej, śpiewanie przy ognisku z kiełbaskami.
Trzeciego dnia trasa też nie była najkrótsza – wynosiła 25 km i tym razem nie było dużych możliwości jej skrócenia. Z Hali Miziowej musieliśmy dojść do schroniska na Markowych Szczawinach. Początkowo szliśmy w dużej, zwartej grupie, jednak z czasem rozciągaliśmy się coraz bardziej. Większość trasy prowadziła wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Ponieważ w pewnym momencie mijaliśmy sklep położony po stronie słowackiej, kilkuosobowa delegacja zaszczepionych (do czego to doszło!) wyskoczyło za granicę nabyć kilka puszek Zlatego Bažanta (pozdrowienia dla Piotra Żyły – przyp. red.). Po kilku godzinach drogi ogarnęła nas groza, gdy zobaczyliśmy bardzo szybko zbierające się nad nami chmury, z których zaczął padać deszcz. Ulewa ustała jednak tak samo szybko i niespodziewanie jak się pojawiła. Całe szczęście, że mięliśmy okazję choć na chwilę wyciągnąć i zmoczyć, targane w plecakach kurtki i peleryny! Trzeba przyznać, że pogoda naprawdę nam sprzyjała. Szliśmy przez Przełęcz Glinne, Jaworzynę i Mędralową, aż w końcu ok. godziny 20 dotarliśmy do schroniska.
Schronisko na Markowych Szczawinach jest naprawdę wypaśne, a w swoim menu oferuje nawet burgery! Wieczorem graliśmy w różnego rodzaju gry, do czasu, aż wszyscy zeszli się na wspólne śpiewanie. Wsparli nas nawet wokalnie ludzie z sąsiednich stolików – chyba bawili się co najmniej tak dobrze jak my! Można było nawet poczuć weselny klimat, dołączając jako kolejny wagon „pociągu z daleka”. Odśpiewaliśmy także nowopowstałą Balladę o cytrynówce. Posiedzenie zakończyliśmy przerywając ostatnią zaplanowaną na wieczór piosenkę, w wyniku reklamacji niewyspanej pani z hotelowej części schroniska.
Ostatniego dnia rajdu obudził mnie krzyk, że za chwilę wyruszamy na Babią Górę. Chyba musiałam spać jak kamień, skoro nie obudził mnie szum kilkunastu osób pakujących się do wyjścia. No trudno. Ostatnią spóźnialską ekipą wyruszyliśmy lasem w stronę szczytu. Trasa niby tylko 1,5 godzinki, ale każda wyłaniająca się zza zakrętu górka wcale nie wydawała się przybliżać nas do celu. Na szczęście po drodze można było skorzystać z oferowanych przez żółty szlak atrakcji, takich jak drabinki i łańcuchy – w końcu kto ich nie lubi! Po stromej wspinaczce stanęliśmy na szczycie Babiej, na szczęście zdążyliśmy jeszcze na pamiątkowe zdjęcie. Utrafiliśmy akurat w bezchmurne okienko pogodowe – gdy tylko zeszliśmy kawałek w dół czerwonym szlakiem, szczyt zasłoniły chmury. W schronisku zrobiliśmy jeszcze krótką przerwę na posiłek, zebraliśmy nasze rzeczy i zeszliśmy lasem do Zawoi na bus. W Żywcu wysadziliśmy zmotoryzowanych, a sami pojechaliśmy na pociąg do Bielska-Białej. Jak dla mnie rajd był super pod każdym względem: pogoda, organizacja i ludzie jak najbardziej 12/10 (tylko 12? :’( – przyp. red.). Oby takich więcej.
Autor: Ania Chorążak
Redaktor: Kuba Staniszewski