Na rajd zostaliśmy zwołani kilka godzin przed odjazdem pociągu – rozpoczęliśmy go przedrajdówką, czyli małą posiadówką w klubie. Na miejscu kilka osób przybyło pożegnać rajdowiczów, a dla tych drugich organizator odsłonił pierwszą niespodziankę: każdy dostał po butelce wspaniałej cytrynówki domowej roboty! Zaczęły się też pierwsze przygody: opuściliśmy dotychczasowy lokal (Rojber Pub) i przenieśliśmy się… do znajdującego się tuż obok Mustanga. Gdy nadszedł czas ruszyliśmy w drogę, a po drodze złapał nas lekki deszcz. To już chyba odruch nabyty: wiele osób natychmiast założyło kurtki i pokrowce na plecak, co natychmiast przegoniło chmury.
W pociągu musieliśmy zostać podzieleni na dwa obozy, co nie było jednak przeszkodą dla poznania nowych osób, z którymi przyszło nam spędzić kolejne dwa dni. Siedzenia pozwalały się zdrzemnąć, więc około 6 rano obudziliśmy się by przesiąść się do czekającego na nas w okolicy krakowskiego dworca autobusu. To już był poranek, więc między drzemkami spróbowaliśmy zaśpiewać z dwie piosenki, by po godzinie być już na przełęczy Jaworzyce.
Z przełęczy było już tylko pół godziny do naszego miejsca noclegowego. Poszliśmy więc do Gościńca pod Lubomirem i po rozpakowaniu zrobiliśmy trasę z drugiego dnia bez zbędnych ciężarów. Kto się nie wyspał w pociągu mógł zostać na miejscu i podziwiać górskie widoki przez calutki dzień (nie zalecane). Trasę rozpoczęliśmy idąc w stronę schroniska na Kudłaczach, gdzie odpoczęliśmy zajadając zupę-krem z czosnku niedźwiedziego, przysmak tego miejsca, polecany przez samego Roberta Makłowicza. Ruszając dalej szlakiem czerwonym zdobyliśmy Działek i zeszliśmy do Poręby, gdzie można było uzupełnić wodę (lody, czy inne picie…). Gdy wyszliśmy ze wsi kierując się na szlak napotkaliśmy wspaniałą polankę, która umiliła nam czas pięcia się pod górę. Mała drzemka lub kawa, przekąska i ruszyliśmy dalej. Dalsza część była w lesie, więc byliśmy schronieni od palącego tego dnia słońca, przez co bardzo przyjemnie się szło. Po drodze mijaliśmy dwa punkty widokowe, na których można było podziwiać panoramę dolin i miasteczek w nich położonych. Mimo „nienachalnej” wysokości można było doświadczyć ekspozycji na dużą przestrzeń. Po dojściu do schroniska zapytaliśmy o obiecaną pizzę z pieca – okazało się, że skończyły się drożdże. Nie zaszkodziło to jednak, bo jedzenie było wspaniałe (polecamy kotleta po zbójnicku albo cycek gaździny). Dopijając obiadowe piwo naszły nas poważne rozmowy. Następnie skorzystaliśmy z faktu, że część osób spała w osobnej chatce przy gościńcu, więc mogliśmy spędzić długi wieczór nie psując komfortu wypoczynku śpiącym w głównej części ośrodka. Chatka była wyposażona w miejsce na ognisko, jednak w tak ciepłą noc ogień nie był potrzebny – było też czym się rozgrzać.
Prognozy pogody na drugi dzień nie napawały optymizmem. Wstaliśmy tradycyjnie, nieco leniwie, kto chciał wyskoczył z łóżka wcześniej. Specjalnie dla nas śniadanie było wydawane już od godziny ósmej, byśmy mogli wyruszyć w trasę. Wymarsze były zaplanowane na 10, więc każdy miał dużo czasu. Część grupy wybrała się do pobliskiego obserwatorium astronomicznego na szczycie Lubomira. Reszta zdecydowała się na klasyczną. pieszą wędrówkę górską. Ci pierwsi dowiedzieli się sporo na temat naszego słońca oraz zostali specjalistami w prowadzeniu obserwacji astronomicznych. Mimo zagrożenia deszczowego druga grupa skierowała się do przełęczy, z której przyszliśmy pierwszego dnia, by tym razem przejść na jej drugą stronę, na sąsiadującą Wierzbanowską Górę. Po zejściu byliśmy zmuszeni iść kawałek asfaltem, ale za dwoma zakrętami zobaczyliśmy czerwony szlak. Po wejściu na niego czekało nas podejście: ponad 300m w górę. Wchodząc słyszeliśmy dźwięki nadchodzącej burzy. Pocieszała nas bliskość miejscowości – można się schować lub znaleźć transport gdy będzie niebezpiecznie. Tuż przed szczytem napotkaliśmy wspaniałą polanę, gdzie zrobiliśmy popas, póki warunki nam na to pozwalały. Nastała typowa cisza przed burzą, ale nie na marne Kasia niosła gitarę… Zdecydowaliśmy się podążyć skrótem (lecz wciąż była to ścieżka oznaczona na mapie).
Dzięki temu byliśmy wcześniej w miejscowości. Kilka osób skierowało się do sklepu korzystając z możliwości uzupełnienia wody i zapasów. Połowa poszła dalej i mijając stary wojenny cmentarz (groby z lat 1913-1915) weszliśmy niezdobytym jeszcze przez nas wejściem na Lubomira – szlakiem zielonym.
Po zejściu był mały obiadek, a na później była zamówiona wyczekiwana pizza. Usiedliśmy we wspólnej sali, gdzie w telewizji czekał na nas finałowy mecz Euro 2020: Anglia – Włochy. Na sali było więcej kibiców Włochów niż Anglików, ale była też część niezainteresowana. Ci więc po zjedzeniu pizzy po polsku (z sosem czosnkowym) i zakupieniu dodatkowych butelek lokalnego „Jabcoka” udało się do znanego już Ci czytelnikom domku, gdzie zostało rozegranych kilka rund karcianek. Gdy po rzutach karnych kibice do nas dołączyli karty zamieniliśmy na gitarę, by śpiewem wybudzić ze snu „łysego, złego sternika”. Po udanych śpiewach i opróżnieniu, zdawało by się, ostatnich butelek, przenieśliśmy się na dwór, by zmęczeni wędrowcy mogli pójść spać – godzina nie była wczesna, ale do rana było jeszcze dosyć czasu by pośpiewać dalej i zadziwić organizatora stanem naszych zapasów.
Ostatniego dnia trzeba było wstać nieco wcześniej, by zdążyć na autobus umówiony na 9:00 – na szczęście czekał na przełęczy, która była oddalona tylko 20 minut marszu w dół drogi. Śniadanko zostało zorganizowane specjalnie pod nasze wyjście, więc Pan właściciel (typowy góral) zdał się jak na gospodarza przystało. Ponieważ przed nami był jeszcze cały dzień i dużo czasu do odjazdu pociągu z Krakowa mieliśmy w planach różne cele. Część osób wyruszyła do centrum Krakowa, a inna przeszła krótką, kilkukilometrową trasę na Kopce: Kościuszki i Piłsudskiego. Grupa mieszczańska podczas zwiedzania miasta oczywiście jakimś cudem wylądowała w lokalu przytłaczającym wachlarzem oferowanych trunków. Przy Kopcu Kościuszki znajdowało się muzeum, przez które trzeba było przejść, by udać się na jego szczyt. Część wybrała zwiedzanie muzeum, a ja z kilkoma osobami wybraliśmy się na drugi kopiec przez leśne ścieżki, ponieważ był on w takiej konfiguracji całkowicie ZA DARMO. Takie zwiedzanie Krakowa po Poznańsku. W okolicy 14-15 zebraliśmy się w jednej restauracji, gdzie akurat była promocja na schabowego zwanego sznyclem, który powierzchnią zawstydzał talerz, na którym leżał. Było też co nieco na lepsze trawienie.
Na dworcu , choć PKP nie ułatwiało, zmieniając na ostatnią chwilę peron odjazdu, dotarliśmy do naszego pociągu. Tym razem usadowiliśmy się w wagonie przedziałowym, gdzie w zależności od nastroju można było dołączyć do przedziału gitarowego, karcianego lub dyskusyjnego. Podróż minęła bardzo sympatycznie i szybko, gdyż to był jeden z szybszych pociągów na trasie Kraków-Poznań.
Autor: Mateusz Krawczyk