Rajd w Bieszczady 2024 – relacja

7 listopada, godzina 20.00, Fort Colomb – to właśnie tam zebrały się osoby, którym zamarzyło się memiczne rzucenie wszystkiego i wyjazd na długi weekend w Bieszczady, a w sumie toooo… po prostu powrót, bo to przecież nasza SETKOWA tradycja na listopadowy weekend! Wśród rajdowiczów nie brakowało debiutantów, a jeden z nich postanowił podzielić się z Wami swoimi odczuciami, a był to podwójny debiut – nie tylko pierwszy kontakt z Setką, ale też pierwszy wyjazd w Bieszczady….

Słysząc same pozytywne opinie na temat Sekcji, wraz z kolegą, zdecydowaliśmy się wziąć udział  w wyjeździe z grupą niekonieczne nam znanych osób. Nasza przygoda zaczęła się na dworcu PKP, co samo w sobie mogłoby być wyzwaniem w kwestii odnalezienia współtowarzyszy. Na szczęście ekipy nie dało się przegapić – na dworzec wpadło niemal 20 osób z górskimi plecakami, szerokimi uśmiechami i energią, która mogłaby zasilać małe miasteczko. Zanim zdążyłem dobrze się rozejrzeć, ktoś wziął mnie na celownik i nałożył na moją twarz solidną porcję brokatu – bo jak inaczej rozpocząć wyprawę, jeśli nie z błyskiem? Potem, pełni blasku i entuzjazmu, ruszyliśmy do pociągu, który miał być naszym domem przez najbliższe ponad 10 godzin. A skoro już mowa o podróży – impreza zaczęła się szybciej, niż zdążyliśmy sprawdzić numer wagonu. Po przybyciu do Przemyśla, szybkie zakupy i ruszamy w dalszą trasę – nie byle czym, bo nowiutkim Mercedesem.

Pierwszego dnia wędrowania czekało nas do przejścia ok 22 km przez las, wzdłuż granicy Polsko- Słowackiej, to raz wspinając się, to znów schodząc w dół. Po drodze obowiązkowe postoje na wspólne zdjęcia z sekcyjnym banerkiem i zachwyty nad zachodem słońca. W miejscu noclegowym w Balnicy, gdzie dotarliśmy już po zmroku (latarki czołowe to podstawa na takich wyjazdach!) czekał na nas ciepły posiłek i pierwsza integracja już w pełnym składzie. Wspólna kolacja przy jednym wielkim stole, późniejsze siedzenie, wymiana wrażeń, smakołyków i płynów, śpiewanie, a to wszystko przy dźwiękach gitary. Jednym słowem coś bardzo klimatycznego, z czym kojarzyły mi się właśnie takie wyjazdy. Oczywiście w repertuarze śpiewów nie mogło zabraknąć „Bieszczadzkich aniołów”, ale pojawiły się też inne górskie ballady.

Drugiego dnia obudziły nas zapachy przygotowywanego przez gospodarza, specjalnie dla nas, pysznego śniadania, które wzorem poprzedniego dnia zjedliśmy wszyscy razem. Czekał nas kolejny dzień wędrowania w pięknej, lekko mroźnej aurze, tym razem w kierunki Kalnicy. Organizatorzy zadbali o nasz komfort wędrowania, wytyczając drogę poprzez lasy, krzaki, podmokłe tereny i rzeczki, sami przy tym wszystkim idąc zupełnie komfortowym skrótem. I wszystko fajnie, ale ja wciąż zadawałem sobie pytanie gdzie te widoki, z których znane są Bieszczady (a to już drugi dzień chodzenia). Jak się okazało, tym razem organizatorzy postanowili wprowadzić w rajd element nieprzewidywalności i innowacyjności, wybierając alternatywne trasy, a nie te najbardziej znane i najczęściej przemierzane. Ale nic, trzeba było iść dalej. Jednak czekało nas tego dnia miłe zaskoczenie, a nawet dwa. Pierwsze na postoju i popasie na pięknej polanie, gdzie się wygrzewaliśmy w słońcu (bo nie wspomniałem że nam się poszczęściło i trafiliśmy na piękną pogodę), a po wejściu jeszcze wyżej rozciągał się widok na skryte w chmurach doliny wokół. Ale to nie koniec wrażeń tego dnia, jeszcze wyżej wdrapaliśmy się na Wielkie Jasło, gdzie udało nam się trafić na golden hour i zbliżający się przepiękny zachód słońca. A w tle majaczyły potężne szczyty Tatr (co robiło wrażenie). Zachwytom nie było końca. Po zejściu ze szczytu i posileniu się smażonym, świeżym dorszem w lokalnej smażalni, dotarliśmy do drugiego miejsca noclegowego w Kalnicy. A tam dalsza integracja, śpiewy i pieczona kiełbasa prosto z ogniska.


Trzeciego dnia wędrowania celem był szczyt Smerek, skąd zaczynają się TE Bieszczadzkie szlaki, na które tak czekałem. I tam widoki zdecydowanie nie zawiodły. Zapierały dech w piersiach zachwycając przestrzenią, kolorami i pięknem Bieszczadzkiej przyrody. Usieliśmy, wyciągnęliśmy gitarę i śpiewaliśmy sprawiając miłe zaskoczenie innym turystom. Mimo, ze nie taki był plan, to zostaliśmy tam aż do zachodu słońca, chłonąc widoki, po czym udaliśmy się do Wetliny na ostatni nocleg. Po drodze zaszliśmy do schroniska Pod Wysoką Połoniną w Wetlinie, gdzie mieli fenomenalne jedzenie (racuchy, smażony ser, pierogi i inne). Miejsce warte odwiedzenia chociażby tylko na zatrzymanie się na posiłek. Po rozpakowaniu się część grupy poszła do słynnej „Bazy ludzi z mgły, gdzie można było poczuć klimat miejscowego pubu, napić się piwa czy innych trunków, a nawet coś zjeść. Dalsza część zabawy przeniosła się schroniska, gdzie nocowaliśmy i tak minął ostatni wieczór w Bieszczadach. A kolejnego dnia już tylko powrót i kolejne godziny w pociągu.

Podsumowując wyjazd bardzo udany, w trakcie którego udało się poznać wiele ciekawych, pozytywnych i energicznych ludzi, tworzących tę sekcję. Jedynie co to pozostaje mały niedosyt po przebytych trasach, ale wniosek jest jeden, że jeszcze będzie trzeba wrócić w Bieszczady 😀 Maksymilian