Wszelkie zmiany w stosunku do oryginału pochodzą od webmastera.
Wpadam na dworzec – stały punkt gry – kasa nr 1. Znane uśmiechnięte mordki i kilka nowych wedle tradycji, witają się wszyscy serdecznie jak Bóg nakazał. Paat zrobił trochę bajzlu zdjęciami z Majówki hehe – się działo!! Zajęliśmy sobie strategicznie w pociągu, zadowoleni, prawie pusty wagon.
Ledwo po ujechanym pół kilometra, kiedy to NARESZCIE straciliśmy z oczu wymachującą w naszą stronę na poznańskim peronie górnymi kończynami Płytką, uśmiechnięta nieznajoma oświadczyła nam, że wagon w którym siedzimy, będzie odłączany we Wrocławiu, i bynajmniej nie jedzie tam, gdzie planujemy – czyli do Krakowa. Nic się nie zastanawiając, korzystamy z rady siejącej popłoch „dziewki”, i w Lesznie robimy akcję biegu na ok. 200 m wzdłuż peronu z wykrzykującymi do nas z pociągu różne pierdoły podróżnymi. W Krakowie przesiadka. Tu już się niestety nie udało… wyodrębniła się pierwsza frakcja – „Frakcja Krynicka”. Czyżby 6-osobowe Koło Rachunkowości stwierdziło, że STK słabo radzi sobie w terenie (w czym mieli dużo racji, ale o tym później… i nieprawda hehe), i nie ma zamiaru iść z nami na potępienie? Wsiedli spokojnie w inny koniec pociągu i wylądowali rano 200 km od Zagórza w pięknej Krynicy – eeech ci turyści – wszystko zrobią, by maksymalnie wykorzystać czas i zobaczyć jak najwięcej 😉
Już przy pierwszym podejściu spotkaliśmy współtowarzyszy „I Rajdu Ekonomisty” z SGH. Na razie 6 sztuk (same chłopy!!… niesłychane). Ale wporzo goście 🙂 Po drodze zdecydowaliśmy się z Agatą Ś. i Kasią J. na zdobycie Łopiennika – wykluczało to co prawda możliwość uczestniczenia w niesamowitym obiedzie pod chmurką, którym kilkoro Setkowiczów zostało uraczonych przez Trampowców oraz dojścia do pierwszego noclegu (szkoła w Bukowcu) za dnia. Ale cośmy widzieli – to nasze. Wiemy już co na Łopienniku w trawie puszczy i nie jest to bynajmniej świerszcz 🙂 Omało nie gubiąc „szlaku” zeszliśmy do doliny Łopienki (te dwie nazwy sprawiały nam niebywałą trudność). Tam, przy bazie namiotowej PTTK, spotkaliśmy bardzo miłego 38-letniego człowieka, który nie szczędząc przekleństw „kurde” i „kurka wodna”, poopowiadał nam co myśli o Bieszczadach. Tu – w „chaszczach bieszczadzkich”, nie ma może tak pięknych panoram jak na połoninach, ale jest ciekawie i nie ma tłoku na szlakach… no, chyba że sami sobie go nawzajem robiliśmy 😉 Co się okazało, spotkał on wcześniej we wsi na L, jedną z naszych grupek (Lidka, Wronka, Olo, Paat, Piotrek… hmm – Miśka?
Dalej już spokojnie, w pełnym mroku, z gitarą na szyi i śpiewem na ustach, przebyliśmy drogę do Terki i do Bukowca. W sklepie w Terce jeszcze się od „Tubylca” dowiedzieliśmy, iż podobno jakaś ciemnowłosa niewiasta podążająca do Bukowieckiej szkoły (wywnioskowaliśmy, że chodziło o Sierpę 🙂 ) umówiła się z nimi o 22 pod szkołą… eeech te baby – a wyjątkowo tylu własnego chłopa mieliśmy na rajdzie (nic nie docenią ;-))
W szkole naszą trójcę (bynajmniej nie świętą) przyjęto królewsko – okrzykami i oklaskami. My takoż resztę – ze śpiewem na ustach przywitaliśmy. Pooglądalibyśmy jeszcze piękne gwiazdy na zewnątrz, ale do takiego towarzystwa nie można było nie dołączyć! 🙂 Śpiewaliśmy i integrowaliśmy się z „innymi uczelniami” (czytaj SGH, bo Wrocław, Katowice i Kraków nie zdołali się wystarczająco zorganizować) do „samego rana”… to był chyba pierwszy rajd jaki pamiętam, na którym nie zdołałem ani razu zagrać „Czarnego blusa o 4 nad ranem”… mimo, iż miałem 3 szanse :-] [autor nie pamięta(ł), że śpiewał '4 nad ranem' w pociągu do Zagórza – przyp. Michał] No i co! Jakoś udało nam się z SGH dostroić! hihi
Kolejny dzień był pokręcony jak Renata Beger. Zostały wymyślone aż 4 trasy. Ale ogólnie w ciągu całego dnia nasz 38-osobowy rajd (a miało być nas ze 100 hehe) podzielił się na tyle grup, grupek, podgrup i podgrupek, że mało brakowało, a każdy by sobie własną trasę znalazł! =/
Generalnie, najprostsza wersja trasy pozwoliła jednej z grup zwiedzić całą docelową wioskę (Polanę), w której znajdowała się upragniona STODOŁA. No dobrze dobrze – już przemilczę fakt, że właścicielami stodoły nie byli wcale państwo Wujek, tylko „wójt” owej wsi, i to na dodatek były (wreszcie się STK wykazało) 😉
Inna trasa, obrana przez doświadczonych Trampowców, okazała się jednak nie do przebycia, gdy zaczęli w jakiejś miejscowości niedaleko Bukowca „kłaść górę”, na którą mieli się wdrapać 🙂 Przynajmniej jeden z nich dojechał stopem do Stodoły… reszta najwidoczniej w swoim stanie już nie wzbudzała wystarczająco dużo zaufania 😉
Trzecią i ostatnią trasą (nie wiem czy czwartą ktoś poszedł) wędrowała najliczniejsza grupa. Już sama droga z Bukowca do Terki przyprawiła nam trudności… bo te szlaki jakoś tak rysują i te ścieżki tak sobie prowadzą gdzie popadnie ;-P Po drodze kilkoro gdzieś się zapodziało (poszli na łatwiznę i przeszli San mostem), a pozostałe 22 lub 23 os., po wypluskaniu się w czasie pikniku przy Sanie, pobrnęło w stronę brodu przez San w Krywnem. Po drodze mijaliśmy piękne budowle wzniesione przez bobry (dzięki którym bagno, przez które się przedzieraliśmy, nie było stawem) oraz kałuże pełne kijanek. Ciekawe ile z nich ma zadatki na piękne królewny…
Przejście San w bród było nielada wyzwaniem!
Parę osób co prawda „poległo” (m. in. nasza doświadczona Ania Z. oraz Sylwia z SGH, nie mogły oprzeć się pokusie by się wykąpać w pełnym rynsztunku), ale przygoda zapewne pozostanie im w głowach do końca życia.
Tutaj relacja wspomnianej wyżej Ani Z.:
…postanowiłam wykąpać się w Sanie. Stroju kąpielowego nie zdążyłam założyć, bo decyzja była nagła, a że jak niektórzy wiedzą jestem osobą ambitną, więc starałam się przepłynąć San z plecakiem. Nurt był jednak wartki i jak to czasem bywa troszkę przeceniłam swoje siły, niewiele brakowało, abym spłynęła do Soliny. Ale na szczęście udało mi się złapać grunt pod nogami i z pomocą bieszczadzkiego anioła dotarłam do brzegu. Chciałam napisać, że kto nie pływał w Sanie niech żałuje i spróbuje jak tylko będzie w Bieszczadach. A ja długo jeszcze będę wspominać, jak przeprawialiśmy się w bród przez San.
Wracając do relacji Przemka:
Agat(k)a, aby tradycji stało się zadość, straciła na rajdzie swoje klapki. Właśnie tu puściła jednego Sanem dla potomnych, a potem uroczyście wrzuciła tam drugiego. A co! Niech ten pierwszy nie będzie samotny!! hehe
Tu też (przed brodem) wyodrębniła się następna frakcja: „Frakcja bojkotu brodzenia w Sanie”, do której (razem z zarządem) włączyły się 2 osoby. Oboje – Miśka z Marcinem (bez nazwisk ;-)) – mieli przejść następnym mostem, ale widocznie Zatwarnica tak ich urzekła, że postanowili tam zostać.
„Brodziarze”, po godzinie suszenia nóg i przebierania się w „suche” ubrania i buty, ostrym podejściem ruszyli(śmy) dalej. Niedługo potem, nasi warszawscy przyjaciele byli czelni zaproponować przejście na tzw. szagę, by skrócić cierpienia dzisiejszego dnia. Na to my (doświadczeni turyści), znając przysłowie, że „kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje”, nie poszliśmy na to ułatwienie. Żegnając się z nimi na dobre, poszliśmy dalej szlakiem 🙂 Kilka km dalej, po romantycznej, grupowej kolacji na asfalcie, zdecydowaliśmy się pójść swoją „szagą”. Niestety, nie dość że kompas nam nie działał (NO COMMENT ;-P [ech…no dobra, no comment 😉 – przyp. Michał]), a strumyki za górką płynęły nie w tą co trzeba stronę, to jeszcze szlak został gdzieś „zatarty”. hmmm… i gdzie tu iść??!?! Jak to mawiał stary baca (bo my znamy dużo takich góralskich powiedzonek i tylko dzięki nim jeszcze wszyscy żyjemy hehe ;)) „jak si robi cimno w górach, to ca iść w dół”. No i takeśmy zrobili, hey! Szkoda tylko, że to w dół nie prowadziło na północ w stronę Polany, tylko gdzieś na południe! Widzimy pierwsze światła. Majdan!!– każdy z nadzieją wykrzykuje sobie w głowie. Niestety – Sękowiec :-] …18 km po linii prostej od celu, bez noclegu, po 22:00, głodni, brudni (kto się w Sanie nie wykąpał) i marudni… to był moment, w którym trzeba było urwać demokrację – załatwiamy busa i „na tarczy” pędzimy na ognisko z kiełbaskami do stodoły pełnej pachnącego sianka w Polanie.
Ile to w sumie frakcji?? Na pewno jeszcze kilka pominąłem 😉
Rano wszyscy pięknie wyspani popędziliśmy do misek z wodą, aby się umyć (ach te komforty 😉 Śniadanko na podwórku u Wujków-wójtów, zabawy „z deską”
(niby taka deska, a tylu chłopów ubawiła), i znów podzieleni popędziliśmy w siną dal. Dziś podłączyłem się do grupy zdobywającej Otryt. Czekolada tam tak smakowała, że człowiek by ją „łyżkami jadł”! Pod koniec tej dłuuuugiej góry ujrzeliśmy nową wersję „Chaty socjologów”. Z zewnątrz prezentuje się całkiem monumentalnie,obita świeżym, jasnym drewnem. A od wewnątrz – „socjologowie” są jeszcze w lesie, ale szykuje się nieźle. Wronce udzielił się socjologiczno-filozoficzny klimat, i zaczęła prawić jakieś dziwności: „Emilka, idziemy szybciej bo idziemy wolniej?” (jęz. polski: Co autor miał na myśli?). Mimo tego uniesienia Wronki, nie dało się nie zauważyć w tej sekwencji ekonomicznego podtekstu z badań operacyjnych ;-P
To już dzisiaj PRAWIE cała reprezentacja z SGH nas opuściła – oprócz dzielnego Wojtka. I jego zdrowie!!! Na pewno nie żałował tego kroku, nawet pomimo hałasu budzików z kilku(nastu?) komórek o 4 nad ranem, kiedy to podjęliśmy ostatnią próbę (jak już wcześniej wspomniałem – nieudaną) odśpiewania rajdowego hymnu poranka. Na trzeci nocleg mieliśmy największą szkołę, jaką mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić! (nie myślałem, że jakakolwiek wieś może mieć tak ogromną szkołę!!) Korytarz wyposażony w zwierzęce maski karnawałowe okazał się świetnym miejscem na śpiew, konkursy sportowe (pamiętacie – Magda wtedy wygrała 🙂 jak i na spanie.
O poranku szybkie zakupy, pamiątkowe zdjęcie, i pędzimy (oczywiście ze śpiewem na ustach, bo jakżeby inaczej) do Przemyśla. Po drodze jeszcze tylko zaopatrujemy się w zepsuty kompot z jabłek i szczęśliwi docieramy do pociągu. ufff… (to przed trzykropkiem, to nie jest odgłos ulgi – to jest odgłos umęczonego człowieka, który spędza piękny, słoneczny, upalny, wiosenny dzień w pociągu relacji Przemyśl – Wrocław). Brak powietrza, pot, tłok, brak zasłonek, brak wiatru, brak lodówki ze zmrożonym piwkiem, brak klimatyzacji, brak przyjemnej obsługi pociągu, ALE za to mieliśmy imieninowe szampany, gitarę, siebie nawzajem, piękną bieszczadzko-haszczową naturę jeszcze przed oczami, wizytację miłej reprezentantki AE Kraków na krakowskim peronie, nieskończenie mokrą i zimną koszulkę Paata oraz niesamowicie wesołe humory, które zapewne zaskakiwały resztę pasażerów pociągu. Czegóż nam więcej potrzeba oprócz Żywca, góry, nieba?!?… A co niezapisane, to jedynie w waszych głowach 🙂
I Rajd Ekonomisty uważam za… UDANY!!! …oby do następnego.