Do Mikołajkowego Rajdu Kuracjusza w Beskidzie Niskim podeszłam z charakterystycznym dla ludzi Północy dystansem. Przecież nic nie może równać się z nadmorską bryzą o wysokiej zawartości jodu, a co za tym idzie o cudownych zdrowotnych właściwościach. Na szczęście ogromne zaufanie do poznańskiej SeTKi i niepohamowana sympatia do organizatorów turnusu zwyciężyły cały sceptycyzm.
Sanatoryjny wyjazd rozpoczynamy od zbiórki na głównej hali poznańskiego dworca w czwartek 6 grudnia. Z uwagi na tę znaczącą datę organizatorzy wcielili się w rolę gwiazdorów – wszyscy zostali obdarowani informatorkiem ze szczegółami planowanych zabiegów oraz mikołajkową czapką. Zapoznani z szeroką ofertą bazy zabiegowej i oznakowani czerwonymi, pomponiastymi (słowo Pompon uległo dla mnie w takcie tego rajdu personifikacji, pozdrowienia dla Marty J) czapkami ruszyliśmy na peron.
Towarzystwo w sąsiednich przedziałach naszego wagonu okazało się być w przedziale wiekowym bardziej stosownym dla kuracjuszy niż nasi Rajdowicze, co wcale nie przeszkadzało im w fantastycznej zabawie, która zakończyła się gdy wysiedli w Krakowie. Nas z kolei w pociągu czekały już pierwsze zabiegi: spożywanie napojów izotonicznych i terapia grupowa. Pociąg opuściliśmy dopiero ok. 7 rano w Tarnowie, który przywitał nas pięknie odremontowanym dworcem. Dalej ruszyliśmy już autobusem aż do miejscowości Wołowiec. Stamtąd kuracjusze musieli dostać się do ośrodka w Wysowej-Zdrój tuptając już na własnych nogach. O tym, że SeTKa trafiła na istny koniec świata niech świadczą problemy, jakie miał kierowca naszego busa z opuszczeniem Wołowca. Dopiero pomoc chłopaków pozwoliła busikowi wydostać się z zasp. Rajd ruszył zatem „na pych”.
Z Wołowca rwystartowaliśmy czerwonym szlakiem, który miał nas prowadzić przez większość dnia. Beskid Niski zaskoczył nas piękną zimową aurą. Z każdym krokiem przybywało śniegu i zacieśniały się więzi między Kuracjuszami. Po paru godzinach maszerowania zaczęło nas mimo pięknych okoliczności przyrody dotykać lekkie zmęczenie, dlatego też wielki baner z napisem ‘Piwo’ w miejscowości Sidława nie mógł pozostać niezauważony. W środku oprócz piwa czekała nas gorąca herbata i rosół. Ogrzani i wypoczęci mogliśmy wędrować dalej.
Naszym kolejnym celem była Rotunda (771 m n.p.m.) na szczycie której wyłonił nam się z mgły cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej. 5 wysokich, drewnianych wież utrzymanych w łemkowskim stylu wyglądało niezwykle tajemniczo w zimowej scenerii.
Ostatnim celem przed dojściem do upragnionego uzdrowiska było Kozie Żebro. Im dłużej szliśmy tym większe wyzwania stawiał przed nami czerwony szlak. Jak na tę roku przystało ostatnie podejście odbyliśmy już w ciemności z czołówkami na głowach. Ze szczytu czekała nas prosta droga zielonym szlakiem do mety w Wysowej.
Na miejscu czekały nas sympatyczny ośrodek, basen i łemkowskie restauracje. W wyborze dalszych atrakcji przysługiwała kuracjuszom pełna dowolność. Część spędziła wieczór na smakowaniu łemkowskich specjałów, część szybko ruszyła do pobliskiego ‘Bistro nad potokiem’ żeby zdążyć przed zamknięciem basenu. W ‘bistro’ okazali się jednak być niemałą niespodzianką dla właściciela o włoskim pochodzeniu, który nigdy wcześniej nie obsługiwał chyba tak licznej grupy (bistro działało od tygodnia). Przy zaangażowaniu wszystkich niemal sąsiadów sympatycznemu gospodarzowi udało się podołać wyzwaniu. Najszybszym i najlepszym rozwiązaniem okazało się ugotowanie dużej ilości makaronu i rozdział potraw według uznania kucharza. Walka z czasem została wygrana i wszyscy Ci, którzy całą drogę marzyli o wodach termalnych udali się do sauny, jacuzzi i popływali w basenie.
Po fakultatywnych zajęciach przyszedł czas na obowiązkową wieczorną integrację. Wspólne śpiewanie do dźwięków płynących z adamowej gitary stopiło ostatnie lody.
Kolejny dzień rozpoczął się porządnym śniadaniem, które miało nam dostarczyć sił na kolejną pieszą wędrówkę. Do ekipy dołączyła tuż przed wyjściem z ośrodka ukochana Pani Prezes. Tym razem czekały nas 23 km i 4 szczyty do zdobycia w tym najwyższa w Beskidzie Niskim Lackowa. Pierwsze podejścia zaprowadziły nas najpierw zielonym, a później czerwonym szlakiem biegnącym wzdłuż polsko-słowackiej granicy na Ostry Wierch, a stamtąd na Lackową (997 m n.p.m.), gdzie czekał nas szampan przygotowany przez opiekuna turnusu – Kubę, dla którego Lackowa była ostatnim do zdobycia szczytem Korony Gór Polski. Sukces został wynagrodzony przepięknym widokiem. Ku mojemu zaskoczeniu to nie wejście, tylko zejście z Lackowej sprawiło nam najwięcej kłopotu, ale i frajdy z pokonywania szlaku częściowo ześlizgując się z góry (na tyłkach – przyp. red.).
Dalsze podejścia obejmowały Dzielec, małą przeprawę przez potok, a na końcu Huzary. Ostatnie godziny przed dojściem do Krynicy-Zdrój upłynęły nam na wpatrywaniu się w gwiazdy, które zdecydowanie weselej błyszczą w ciemnym, świerkowym lesie daleko od świateł miast.
Po dotarciu do obfitującej w źródła wód mineralnych słynnej Krynicy, wygłodniali Kuracjusze od razu trafili do restauracji, gdzie mogli zaspokoić swój wilczy apetyt. Najedzeni i przyjemnie zmęczeni dotarliśmy do ośrodka o ciekawej, zważając na lokalizację nazwie. Ośrodek ‘Mewa’ przywitał nas ciepłymi pokojami i salką, na której całe towarzystwo po odbyciu taktycznej drzemki mogło znowu zebrać się, porozmawiać, wspólnie pośpiewać, a nawet potańczyć.
Następnego, ostatniego już niestety wspólnego ranka dostaliśmy przygotowane przez gospodynię ‘Mewy’ śniadanie, spakowaliśmy się i obraliśmy kierunek dworzec. Po drodze była jeszcze ostatnia szansa na zakup zdrojowej wody lub przepysznej, wedlowskiej, gorącej czekolady. Pozostaje nam już tylko przejazd Szwagropolem do Krakowa i dalej pociągiem do Poznania. Mimo tak intensywnego pobytu w sanatorium kuracjuszom nie brakuje siły na ostatnie wymiany zdań i opowieści.
Obu organizatorom (Kuba i Grześ) należą się pokłony uznania, po weekendowym wypadzie czuję się uzdrowiona, ale niekoniecznie gotowa na mało przyjemne zderzenie z poniedziałkową rzeczywistością. Zakochana od pierwszego rajdu, czekam z niecierpliwością na następne!
Bogna Jankowska