Pod koniec czerwca SeTKa pokazała, że nie straszne jej rwące wody polskich rzek. Wybraliśmy się na spływ kajakowy rzekami Radew i Parsęta, który zakończył się pełnym sukcesem. Już czekamy na kolejny, a tymczasem jeszcze kilka słów o tegorocznym…
Dzień pierwszy
Poznań. Dworzec Główny. Kasa nr 1. Krótko po godz. 1.00 zaczynają się zbierać niewyspani studenci rządni przygód. Niektórzy trochę zawiedzeni- dworcowy Mc Donald’s zamknięty, ale w końcu od czego jest KFC… I tak 11-osobową ekipą ruszamy do pociągu, który dowozi nas do Koszalina. Tam dołączają do nas jeszcze 3 osoby. W oczekiwaniu na bus do Rosnowa, szybkie przepakowanie/ przebieranie i rozstanie z bagażami. W Rosnowie troszkę się rozleniwiamy leżąc na pomoście. Ale niestety musimy jeszcze dojść nad rzekę do naszych kajaków, więc ruszamy przez miasteczko. W międzyczasie orientujemy się, że idziemy niewłaściwą drogą, jednak szybko to nadrabiamy. Przy mostku czekają już na nas wyładowane na brzeg kajaki, które po przyjeździe Czarka i Mateusza wodujemy. Niestety Radew okazała się być niezbyt przyjazną nam rzeką, bo już po kilkunastu metrach wody było tak mało (a kamieni tak dużo), że płynąć się po prostu nie dało. Ale wtedy nasi dzielni mężczyźni (woda była dosłownie brrr lodowata, o czym niektóre z nas również się później przekonały…) wysiadali z kajaków i przeciągając nas próbowali nie podziurawić den kajaków. Po kilku godzinach naprzemiennego wiosłowania i ciągnięcia kajaków, rzeka zrobiła się coraz głębsza, aż w końcu wpłynęliśmy na wody długieeeeego jeziora Hajka. Tam wiosłowanie było dosyć męczące, więc podzieleni na dwie grupy, zrobiliśmy sobie odpoczynek na brzegu. Nabranie sił było konieczne, bo później czekała nas jeszcze przeprawa na drugą stronę małej elektrowni wodnej no i dalsze zmagania z nurtem. Na szczęście poziom wody był zadowalający. W pewnym momencie rzeka rozlewała się tworząc coś bardziej na kształt jeziora zakończonego wodospadem. Tam czekało nas kolejne przenoszenie kajaków. Dopiero dopływając do brzegu dowiedziałam się, że przez prawie całe ‘jezioro’ holowałam 4 inne kajaki… Już po drugiej stronie ruszyliśmy w dalszą drogę, całe szczęście już niezbyt długą. Silny prąd zaniósł nas do miejsca pierwszego noclegu. Gdy już przybyły nasze bagaże, rozbiliśmy namioty (niektóre się same rozkładały;) i przyszedł czas na hmm pożywne jedzonko. Podczas gdy Czarek pojechał do Koszalina po dobijającą do nas Zosię, wszyscy dzielnie pomagaliśmy przy zbieraniu/ łamaniu/ układaniu gałęzi. No a później integracyjno-relaksujący wieczór przy ognisku rozpalonym przy pomocy 1 zapałki;)
Dzień drugi
Obudzeni przez deszcz stukający o namioty, niechętnie wypełzliśmy z cieplutkich śpiworów, posililiśmy się, zwinęliśmy namioty i… no właśnie i w oczekiwaniu na powrót Mateusza i Wujka Czarka, którzy zawozili bagaże na miejsce kolejnego noclegu, graliśmy w kalambury. W tym czasie słońce na szczęście (ok, może nie dla wszystkich to było na szczęście…) zdążyło już wyjść zza chmur. W końcu ponownie zwodowaliśmy kajaki i ruszyliśmy z prądem. Ale żeby nie było tak łatwo i przyjemnie, to już po kilkudziesięciu minutach czekała nas pierwsza tego dnia przenioska i to przez pokrzywy… Później było już tylko gorzej, czyli zwalone drzewa, krzaki z robalami i niewidoczne z daleka podwodne pnie. W międzyczasie krótki postój przy moście w Nosowie i nasza ‘akcja ratunkowa’ dla Arka (biedny Arek…). Po ciężkich i z pewnością niezapomnianych zmaganiach z naturą, przywitał nas widok Bishkoptów stojących na moście- czyli koniec trasy na ten dzień. Tym razem nocleg zaplanowany był na polu namiotowym, co raczej jednoznacznie oznaczało dla nas przysznice! Niestety, nasze nadzieje szybko zostały rozwiane. Okazało się bowiem, że mamy do dyspozycji tylko toalety i umywalki, w dodatku z zimną wodą… Ech, no dobra, niech będzie… Za to w sąsiedztwie mieliśmy bardzo miłego ochroniarza pilnującego pozostałości po Nocy Świętojańskiej, czyli mięska, którym nie omieszkał nas poczęstować. Kolejny gitarowy wieczór, wzbogacony dowcipami i trochę nerwami- Wujek Czarek zgubił portfel…
Dzień trzeci
Kolejny dzień przywitał nas ciepełkiem w namiotach i pięknym słońcem. Zachęceni przez temperaturę chętnie korzystaliśmy z chłodzących właściwości rzeki. W taką pogodę wszystko musi się udać, więc oczywiście portfel się znalazł, jak to zwykle bywa, w najmniej oczekiwanym miejscu… Z tej radości Organizatorzy zafundowali nam lody. Ale dosyć tej sielanki; komu w drogę, temu… wiosło….! Już po kilkunastu minutach ujrzeliśmy przed sobą niebezpieczny hmm próg w wodzie i rozwidlenie rzeki, więc przenoszenie kajaków było konieczne, tym razem przez ulicę i wzdłuż mostu. I to mniej więcej był początek naszej przygody z Parsętą, znacznie przyjaźniejszą niż Radew. Żadnych utrudniających przepłynięcie pni, piękne lasy wzdłuż brzegu, szeroko, nurt sam nas niesie. Aż tu za nami zaczynają się grzmoty. Wszyscy zastanawiają się: czy to z jakiegoś poligonu, czy to nadciągająca burza… Niestety goniły nas niezbyt przyjemnie wyglądające ciemne chmury, co stanowiło dla wszystkich nie lada motywację do rozpoczęcia porządnego wiosłowania. Trzeci nocleg przewidziany był niedaleko wsi Włościbórz, przed drugim mostem. Na szczęście burza nas oszczędziła i dopiero wieczorem, podczas wspólnego (no dobra, nie wspólnego, bo połowa z nas poszła spać…) ogniskowania zaczęło trochę padać.
Dzień czwarty
Jako przeciwieństwo nocnej pogody, poranek okazał się słoneczny i parny, co skutecznie uniemożliwiało normalne funkcjonowanie w namiotach. Ale w końcu na wszystko są sposoby. Co gorsze, skończyła nam się woda… Pakowanie poszło bardzo szybko, tak więc później już tylko czekaliśmy na dostawę woooody, no i w drogę. Ostatni odcinek naszej trasy upłynął bez niespodzianek, choć pod koniec znowu musieliśmy uciekać przed burzowymi grzmotami. Kołobrzeskie budynki ukazały się naszym oczom dosyć szybko. Jeszcze tylko (dla niektórych mokra) niespodzianka w postaci podwodnego progu, tudzież zgubionego wiosła i już dobijamy do brzegu. Niektórzy przemoczeni i zmarznięci, ale wszyscy cali i zdrowi, wynosimy kajaki na brzeg i (prawie) na środku ulicy zaczynamy się przebierać w suche rzeczy. Jeszcze tylko oddanie kajaków ich właścicielom i możemy iść zjeść coś nie-instant. Posileni, żegnamy się z Kacprem, a sami ruszamy nad morze. A tam? Co tam się nie działo… sesje zdjęciowe, zamki z piasku, łabędzie, palmy, a później oczywiście lody/ gofry/ ‘małe’ dorsze/ frytki (niepotrzebne skreślić). Zachód słońca zaliczony, czas zbierać się na pociąg. Część z nas postanowiła zostać jeszcze kilka dni nad morzem, co przysporzyło reszcie drobny konflikt z konduktorami (pamiętajcie, na grupowym bilecie PKP musi jechać co najmniej 10 osób!). Trochę zmęczeni, ale w dobrych nastrojach dojechaliśmy do Poznania.