Na rajd wyruszyliśmy o godzinie 2.00 w nocy w piątek 28 lutego. Już na start żeby nie było za łatwo każdy z nas dostał kamień do noszenia w plecaku (i to nie byle jaki, bo ametyst, chroniący przed skutkami nadmiernej ekspozycji na czynnik C2H5O – red.). Do Międzylesia dotarliśmy o 7 rano i stamtąd też rozpoczęliśmy nasz rajd. Po wejściu w wyższe partie gór naszym oczom ukazał się krajobraz rodem z krainy lodu, wszędzie było biało i puszyście. Wyglądało to przepięknie i byłabym tym zachwycona gdyby nie to, że po kilku godzinach przebijania się przez śnieżne zaspy, dopadło mnie znużenie i niezadowolenie z mizernych postępów w pokonywaniu trasy. Nie mam bladego pojęcia jak ludzie zdobywają Everest, nie wspominając o trudniejszych ośmiotysięcznikach, skoro ja nie mogę podejść pod głupi Śnieżnik (mają tragarzy i nie muszą jechać w Himalaje nocnym TLK). Żeby iść dalej motywowały mnie głownie pączki, które czekały na konsumpcje u mnie w plecaku (z ajerkoniakiem?).
Widok „pięknego” (uznałem, że określenie piękne wobec schroniska na Śnieżniku nie może pojawić się inaczej, jak tylko w cudzysłowie) schroniska na Śnieżniku bardzo mnie ucieszył. Oznaczał miejsce gdzie można usiąść bez ryzyka zamarznięcia. Wody ciepłej jeszcze nie było, więc większość wybrała w pierwszej kolejności strategiczną drzemkę (gdy niektórzy się obudzili, wody już nie było). Kiedy wszyscy już dotarli, zjedli (przemiła obsługa oferowała kojący wypoczynek i wyżywienie na najwyższym poziomie) i zregenerowali nadwątlone siły, wieczorem zebraliśmy się na śpiewanki. Kiedy ok 22.00 cisza nocna wygoniła nas ze stołówki zabraliśmy się w jednym z pokoi by ujawnić sekretnego Hitlera (taka głośna gra karciana). Po szybkiej rozgrywce w której liberałowie brawurowo i bezwzględnie rozprawili się z grupą nazistów, poszliśmy spać .
Następnego dnia część osób (w pogardzie mając ostry cień mgły) poszła dłuższą trasą, a część zdecydowała się na atak szczytowy na lekko, a następnie zejście do Kletna (z żądzą przygód wygrała żądza konsumpcji). Część SeTKowiczów została na obiad czekając na busa a ja, żądna przygód, ruszyłam w dalszą drogę autostopem. Oczywiście z postojem w Stroniu Śląskim na uzupełnienie zapasów. Między innym kupiłam sobie pączka – albo tak mi się wydawało bo ten niby-pączek okazał się zwykłą bułką maślaną (czy tylko ja dostrzegam tu alegorię Schroniska na Śnieżniku?). Pomimo że czułam się bardzo oszukana, łapaliśmy dalej stopa do naszego ostatniego miejsca noclegu – Maciejówki (znanej także jako „dom o brokatowych fugach”). Równocześnie z nami pod schronisko (pensjonat?) zajechał bus ze stekowiczami obiadowymi!
Pod wieczór, po tym jak niestety naziści przeforsowali swoje dekrety (jakby co, mowa tu o grze, a nie organizatorze-dyktatorze), zasiedliśmy do wieczornych śpiewanek i tańców. Pomimo że Szymon uderzył mnie w łokieć swoją głową (tak było wysoki sądzie, przysięgam!), obyło się bez większych kontuzji. W nocy w pokoju współlokatorzy stwierdzili, że to fantastyczny pomysł, żeby rozkręcić kaloryfer i zamknąć okno. Wyczekałam do 4 aż wszyscy posnęli, otworzyłam drzwi na korytarz i wychodziłam i wchodziłam do pokoju aby przyspieszyć cyrkulacje powietrza. Było super (no co? mieliście pokój z sauną).
W niedziele rano część wyszła wcześniej niż było to konieczne, aby zdążyć do kościoła (prawie zdążyliśmy – przyp. red.). W związku z tym szłam w czteroosobowej grupie w której już po 15 minutach udało nam się zgubić szlak (nie Wam jednym – przyp. red.). Ale dzięki naszym zaawansowanym umiejętnościom kartograficznym i silnej woli przetrwania osiągnęłyśmy cel naszej podróży i zdążyłyśmy na mszę. Po mszy wyruszaliśmy już w drogę powrotną do Poznania! Rajd był ostro fajny, daje mu mocne 6,5/10 (to na pewno przez te pączki…)!
Autor: Natasza Tomyślak
Redaktor: Kuba Staniszewski