Pomysł na wyjazd w Góry Hryniawskie padł parę miesięcy temu, gdy szukaliśmy odpowiednich gór do naszych planów – czyli na wyjazd narciarski, który jednocześnie miał być pierwszym tygodniowym skiturowym wyjazdem Michała. Mogliśmy udać się po raz kolejny w Czarnohorę, tylko po co, mogliśmy pomyśleć o Gorganach, lecz tu techniczne trudności oraz niestety – mało śnieżna zima skutecznie studziła nasze zapędy. Gorgany zostaną na następne lata…
Góry Hryniawskie oraz cel by dotrzeć do Hnitessy zimą na nartach chodził mi od jakiegoś czasu, nie ukrywam – jest to pasmo dość słabo uczęszczane zimą oraz kryje magiczny jak dla mnie punkcik – Hniatysę, najdalej na południe wysunięty skrawek byłej II Rzeczpospolitej. Na jesieni powstał jeszcze szalony, jak się okazało zamysł wycieczki „Dookoła źródeł Czarnego Czeremoszu”, lecz ze względów czasowych oraz większego ryzyka związanego z uzyskaniem zgody od zastawy w Szybenem na przejście Czywczynów, odpuściliśmy go.
Na jesieni szukaliśmy drugiego kompletu narciarskiego – dla Michała i po długich poszukiwaniach dosłownie 2 tygodnie przed wyjazdem Michał kupił na ebayu odpowiednie rozmiarowo buty. Szkoda że przesyłka kosztowała prawie drugie tyle co same buty, ale i tak, 200zł to nie za wysoka kwota na TLT3 w stanie dobry+.
Narty – w międzyczasie dokupiłem wiązanie Evolution Light (http://www.skitalets.ru/equipment/ski/krep_beketov/evolait.jpg) i zamontowałem na starszych nartach – ołówkach skiturowych. Wymieniłem klej na starych fokach i w ten sposób mieliśmy dwa zestawy skiturowe. Nic, tylko łoić! Oczywiście, w międzyczasie napotykaliśmy się na parę osób które potencjalnie były zainteresowane wyjazdem – jednakże bariery czasowe (studia,urlop) techniczne (brak sprzętu) oraz morale (czy dam radę?) stawały na przeszkodzie by powiększyć nasz dwuosobowy zespół. Nie ukrywam – że jeżeli mielibyśmy powiększać to chętnie od razu o dwie osoby, dużo prościej się wtedy namiotowo pomieścić oraz – stworzyć powiedzmy dwa dwuosobowe zespoły i w razie „W” jest wtedy wygodniej. 3 dni przed wyjazdem zgadałem się z Tarasem ze Lwowa że on także marzy o takiej trasie, z Werchowyny po Hnitessę i dolinę Białego Czeremoszu, ale przepraszam jeszcze raz Taras, nie byliśmy gotowi na ostatnią chwilę przyjąć 3ciego członka zespołu, pomimo niewątpliwego Twego ogromnego doświadczenia górskiego. Zdjęcia Tarasa z Jego wypraw są dostępne na stronce.
Tak więc 15 stycznia wsiedliśmy w pekapkę (wielkie podziękowania dla Agaty,Hanii i Kuby za sprawny transport na dworzec!) i mając w ręku po „małpce” jarzębinowej oraz wiśniowej w skromny sposób świętowaliśmy urodziny Michała. We Wrocławiu skoczyliśmy do baru na Piasta, a że w środku było cokolwiek nadymione to jak prawdziwi hardkorowcy hehe wypilismy bro na dworze przy -10° W pociągu do Przemyśla jeszcze rozmowy ze współpasażerami o Yerba Mate, w Krakowie… W Krakowie wskoczyła do nas na 20 minut (Główny – Płaszów) Karolka, za co wielki szacun dla Niej! Pociąg miał ok 45min spóźnienia, była noc, Karolka nie mieszka blisko dworca, jednakże postanowiła mimo to nas odwiedzić i pogadać chociaż chwilę. Dziękujemy jeszcze raz i sorry za wyciąganie na DUŻE CHOLODNO!
Do Przemyśla dotarliśmy prawie o czasie, kupiliśmy hrywny, po 36gr. W busie jednakże naczekaliśmy się do ok 9 zanim uzbierała się odpowiednia liczba pasażerów by pojechał do Medyki, koszt busa – jak mawia Bronsiu, niezmienny od 8 lat – 2PLN. Na granicy pełen luzik – całość w ok 20-25min, oczywiście pytania gdzie jedziemy i mocne zdziwienie co to jest ta SARATA – CAPATA którą wpisaliśmy w karteczkach rejestracyjnych Troszku się natłumaczyłem gdzie toto i byliśmy po drugiej stronie granicy. Saratę – wioskę niedaleko Perkalabu wpisaliśmy w celu ewentualnej kontroli przez pograniczników w tamtym rejonie – naczytałem się w necie że ten patent sprawdza się w pewnych przypadkach jako usprawiedliwienie przebywania w terenie przygranicznym oraz braku posiadania odpowiedniego Propusku od Straży Granicznej. Nam się udało, ale do dziś nie wiem czy ze względu na pobłażliwość wojskowych z zastawy w Perkalabie czy dzięki tej karteczce….
Za granicą, w Szegyni troszkę zamarudziliśmy – powiem szczerze, że nie byłem świadom istnienia przystanku autobusowego w bocznej uliczce za kantorami. Dotychczas zawsze odjeżdżałem – już stojącym busem spod sklepu po prawej stronie. No i tak – kawka, cola, WC, a busa nie ma. W międzyczasie oczywiście dorwali nas taksiarze – nie ma busów, nie ma ludzi, zawieziemy Was za 15zł od łebka do Mościsk. Wolne żarty… W końcy dowiedzieliśmy się o Awtostancji – nowo wyremontowanej – kulturka i o 11:45 czasu ukraińskiego jechaliśmy w kierunku Lwowa. Ok 14 byliśmy we Lwowie, akurat by kupić bilety na plackartę (32 UAH do Worochty) i zjeść coś w pobliskim barze. Czanachy, zzaszlik i kartoszka + piwko. Tanio nie było, ale ze względu na niski kurs hrywny nie bolało. Za dwie osoby zapłaciliśmy prawie 50UAH.
15:20 do pociągu, jeszcze troszkę rozmów, oglądania map i lulu – na ile to było możliwe. W międzyczasie rozmowy przedziałowe z towarzyszkami – dwoma Ukrainkami jadącymi do Jasini na 80lecie babci.
W Worochcie zlądowaliśmy koło 22, nie minęło 5min a juz mieliśmy nagrany transport do Werchowyny prywatnym autem za 120 UAH. Po krótkiej przesiadce (kolo dowiózł nas do domu swego ojca, gdzie przesiedliśmy się na Chevo) mknęliśmy ok 40km do Werchowyny, na Autowogzał. Tam w nocnym dokupiliśmy jakieś czekolady, wodę oraz… jarzębinówkę, by mieć na długie wieczory. Jak naiwni byliśmy myśląć że jarzębinówka przetrwa z nami parę dni, tak jak rok temu w Gorganach…
Ruszyliśmy w kierunku sioła Magurka, troszkę kręcąc i nawracając po drodze, przez co zmitrężyliśmy sporo czasu, a i stopa na parę kilometrów złapaliśmy – grubo po 23 hehe. Koniec końców założyliśmy foki, narty pod buty i przy gwiazdach i skrzypiącym śniegu szliśmy pod górę wąską doliną, tak naprawdę nie wiedząc, czy wychodzimy już na połoninę, czy tam będą chaty… Wydaje się że było już po północy gdy zobaczyliśmy wysoko ponad nami chatkę ze światełkiem w oknie. Jedyne światełko, myśleliśmy że dokoła będzie raptem parę chałup, nazajutrz okazało się że było mnóstwo Zapukaliśmy, przywitaliśmy się i spytaliśmy o drogę – czy jesteśmy w dobym „wejściu” w góry w kierunku na góre Krętą, a następnie czy możemy rozbić namiot przy domu. Gospodyni, nie ukrywam troszkę wg mojego założenia, nie zgodziła się na nocowanie w namiocie – bo przecież zimno i nieprzyjemnie i zostaliśmy zaproszeni do wewnątrz huculskiego domu.
Pan domu Wasyl chyba się mocno ucieszył na nasze niespodziewane przyjście bo po zaproszeniu nas do stołu i podaniu mięsa w galarecie, jajka tartego z majonezem oraz chrzanem a także blinów, przyniósł troszkę „naturprodukt” Samogonu Po chwili weszła gospodyni z tłustym mlekiem od krowy gdy Wasyl właśnie nalewał mi do kieliszka bimbru… Na samą myśl że miałbym popijać mlekiem cofnęło mi się, więc grzecznie odmówiłem nabiału i do ok 3 integrowaliśmy się z Wasylem i Jego rodziną, rozpijając także – końcówkę rano – nasza jarzębinówkę. Jak to chyba zimą w górach bywa – rodzina Koniszuków ogrzewała jedynie dwa małe pomieszczenia – kuchnię z piecem(a na nim miejsce dla najstarszej pani w domu) oraz przylegającą małą sypialnię. W tych warunkach musieli się przez zimę pomieścić Wasyl z żoną, dwie córki około 10-13letnie oraz mama gospodyni.
Piękny to był nocleg, ponieważ niespodziewany i gospodarze przemili. Rano chcieli z nami zdjęcie, niestety nasz aparat akurat wtedy musiał odmówić posłuszeństwa. Zmitrężyliśmy mnóstwo czasu rankiem, tak że dopiero grubo po 9 wychodziliśmy na trasę – a tam na zewnątrz pełna lampa… Okulary w ruch, narty na nogi i dawaj.
Tego dnia zrobiliśmy kawał trasy – obserwując sobie cały czas masyw Czarnohory, zmieniając swoje położenie w stosunku do Popa Iwana oraz dziwiąc się jak wysoko sioła Werchowyny i okolicznych wiosek podchodzą w góry…