Zawsze po sesji dobrze jest się odprężyć…tym razem rajdzik w pięknej zimowej scenerii, dużo śniegu, zimno, ale warto było 🙂
Hmmm…
Organizatorki zacięcie milczą, więc spróbuję ja napisać parę słów o Izerach. Cóż… najpierw abstract: Jak na Izery było CUDOWNIE!!!;))). To moja n-ta lutowa wizyta w tych górach i tym razem zaskoczyły mnie one mocno na plus… ale o tym za chwilę…
Na wyjazd zdecydowałem się późno… dość powiedzieć, że była północ (sceneria niczym w knajpie morderców;), pociąg miał odjechać za 3 godziny… Spakowałem się ślicznie w 28-litrowy plecaczek, żebym się przypadkiem nie przemęczył (tylko zimą się tak da – polar i kurtkę ma się (niemal) zawsze na sobie) i udałem się na dworzec…. No i jeszcze wziąłem ze sobą taką jedną o bardzo kobiecych kształtach i bardziej kuszących wdziękach…ups – dźwiękach – z zamiarem oddania jej do niesienia pierwszemu lepszemu straceńcowi. Już na dworcu okazało się, że koleżanka po fachu również wzięła swoją ukochaną i że niesienie dwóch gitar przez tego miłego chłopca, który zgodził się nieść jej instrument, może być pewnym problemem… Siedzieliśmy w poczekalni, bo na zewnątrz deszcz i ziąb, do pociągu sporo czasu jeszcze było…co tu zrobić?? Zdecydowałem, że odwiedzę moja ukochaną uczelnię o tak niespotykanej porze i wetknę jej gitarrrrę na przechowanie. Chwila niepewności została rozwiana przez znajomego ochroniarza – usłyszałem, że nie ma sprawy i że gitara to nic, bo jeden z wykładowców przed chwilą wyjeżdżał do Londynu i zostawił na portierni na przechowanie dwie walizki (ciekawe ile miał ich wszystkich;).
Tak więc z lekkim bagażem udało się nam ruszyć w drogę. Gadu gadu, łyku łyku i pojawił się Wrocław. Tam każdy znalazł co chciał – tzn Pat, Nati i ja – Piasta, reszta McDonalda… (Sam nie wiem, co o tym myśleć). Pociąg, na który czekaliśmy nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał… w końcu chyba został uznany za zaginiony, a my udaliśmy się szukać innego środka komunikacji… no i znaleźliśmy 🙂 Kierowca autobusu był bardzo miły i wyrozumiały, robiąc dłuuuugie przerwy i czekając, aż wszyscy piwosze pozbędą się swojego szczęścia w okolicznych krzakach… Krótka przesiadka w Szklarskiej Porębie – zdążyłem zrobić co prawda najważniejsze zapasy na 3 dni, ale zapomniałem np. o chlebie i czymś do niego;))) No ale nie samym chlebem….
|
Pierwszy dzień wędrówki był krótki – piękna sceneria, którą tylko czasem psuli narciarze krzycząc, że depczemy im po torach, ale ogólnie mówiąc pięknie. Jak pisał poeta „Pejzaż wyrzeźbiony jak z mrożonych kaw: kruche drzew korony, porcelana traw…” Schronisko „Orle” zaskoczyło mnie miłą atmosferą, kominkiem, fajnymi ludźmi… takie niesudeckie było – takie „beskidzkie” w najlepszym wydaniu… Cóż… jednak dwie nieprzespane noce pod rząd dały o sobie znać. Ja poszedłem spać a reszta poszła na sanki… Ominęła mnie podobno jedna z najlepszych zabaw rajdu – dwie godziny białego szaleństwa 🙂 Obejrzyjcie zdjęcia – wszyscy cieszą się jak dzieci :). Obudziłem się gdzieś po 3-4 godzinach snu – niby żywy, ale dalsze dwie godziny dochodziłem do siebie. W tym czasie cała ekipa siedziała już na dole i zrzucała się na pokładowego barda żeby przestał umilać im pobyt śpiewając przebój (Bardzie –wybacz – wiesz, ze Cię lubię;). Zszedłem, i usłyszałem, że mam zagrać coś fajnego, wesołego i co wszyscy znają :). I, kurcze, zawsze się w takich momentach wkurzam, a tu – patrzę –nic – spokój we mnie i koło mnie – gram swoje. Lekcja historii klasycznej. Potem Sen Katarzyny II – żartuję, ze to sen Katarzyny, cześć II. Pojawiają się nieśmiałe głosy, żebym zagrał też część I… Cudowny słodko-gorzki napój znów pomógł mi się opanować… Potem było jeszcze parę innych pieśni „masowego rażenia” i jak już miało być całkiem fajnie, to pojawiły się slajdy. Na sali, okazało się, było sporo polskich polarników, którzy mieli pokazać nam slajdy o badaniach na Spitzbergenie. Cóż… Dr Gącarzewicz ciekawiej opowiadał o systemie finansów publicznych niż nasi polarnicy o Spitzbrgenie… same zdjęcia były ciekawe (choć Ola robi dużo ładniejsze). Po dwóch godzinach wymiękłem i udałem się do sali celem dalszej konsumpcji wspaniałego napoju zwiększającego tolerancję. Chyba nawet się nieco porobiłem, bo grałem potem coś po angielsku… Chyba tylko Adam – Amerykanin, który był z nami był usatysfakcjonowany;)…
|
Drugi dzień miał być trudny… I w sumie był. Wstaliśmy rano. Znaczy wszyscy wstali, oprócz mnie (ja będę wstawał o 7.00?? JA??????? JA nie wygrzebię się w ciągu godziny?? JA??….. i nie wygrzebałem się:(… na szczęście na mnie poczekali… ). Śnieg do chodzenia był fajny – taki w sam raz – nie za ciężki, nie zbyt puchowy. Na szlaku różnie – czasem było po kolana śniegu, czasem po pas. Ja raczej szedłem lajtowo – z tyłu, korzystając z utartej ścieżki. W połowie trasy – Chatka Górzystów i godzinna przerwa. Kiedyś ze Świętym i chyba z Waldziem byliśmy w Chatce zimą – zimno, nieprzyjemnie, brudno, niemili właściciele, ekipa z Mirska (miasteczko obok Lwówka Śl.) pijąca nalewki i śpiewająca „Jestem z Mirska, to widać, jestem z Mirska, to słychać…”. Rzeczywiście było widać… Teraz Chatka Górzystów przywitała nas schludną jadalnią z kominkiem, fajnym klimatem, bardzo niskimi cenami i super nastawieniem do turystów… Szkoda, że chcieliśmy być porządni i nie zrezygnowaliśmy z noclegu „Na stogu Izerskim” i tam nie zostaliśmy…
Po godzinnej przerwie ruszyliśmy w drogę. Szlak zaczął być trudny. Nie szliśmy już po niczyich śladach, przecieraliśmy go sami… Zapomniałem dodać… Z przodu głównie dziewczęta… Ola, Natalia… Chłopcy się obijają… Ja idę całkiem z tyłu, mijamy Polanę Izerską, wg letnich czasów została gdzieś godzina, w pewnym momencie gubimy szlak… chyba lubię sytuacje kryzysowe, bo od razu się w nich odnajduję… co nie znaczy, że odnajduję też szlak… wiemy gdzie jesteśmy, ale naokoło biało… brakuje drogowskazów…byle więc się nie denerwować… kilka spięć w rodzaju – „jak jesteś taki mądry, to może sam poprowadzisz?” i „k****, zamknij się”… Zamykam się…;) Szacunek dla dziewczyn – OLI i MAGDY, że doprowadziły grupę bez zbędnych przygód do schroniska. Kosztowało je to nieco nerwów, ale to kolejny dowód na to, że zimą nie ma żartów z górami, nawet znanymi. (Magda – jedna z organizatorek – była w Izerach gdzieś kilkadziesiąt razy i zna je naprawdę dobrze). Trafiamy do schroniska… Zimno, drogo, nieprzyjemnie… jak to bywa zwykle na Stogu Izerskim… Woda ciepła będzie, ale nie wiadomo kiedy; w kominku nie można napalić, bo się zapchał; Bigos kosztuje 2 x tyle, co w Stacji Orle, 3 x tyle, co w Chatce Górzystów; na wieczór zostało w barku 6 piw (nas jest nieco więcej), wrzątek jest po 1 zł za kubek, prąd wyłączają ok. 22… Generalnie automatycznie przychodzi na myśl słynne karkonoskie „Obrzezanie”… ups – przepraszam – „Owrzodzenie”, zwane też „Odrodzeniem)… www.porazka.pl…Na świetlicy było za zimno, żeby grać, paluszki zamarzały itd., wiec poszliśmy do pokoju… Nocne Polaków rozmowy, granie, śpiewanie zakończyło się dość wcześniej… ja trafiłem do łóżka przed czwartą, ale to inna historia… dla Łowców Żmij…
Poranek znów trudny… Ola postanowiła pojechać wcześniej (o świcie), przy czym za punkt honoru wzięła sobie obudzenie całej sali przy wstawaniu… Tylko przypadkiem nie zrobiłem tego ranka czegoś, czego bym żałował przez najbliższe 25 lat;-))) …. cd może nastąpi;) późno już, a ja mam rano wykład…
W sprawozdaniu (wzorem Przekroju) nie napisałem o wielu ciekawych rzeczach. Nie tylko o prostownicy do włosów… liczę tu na pozostałych uczestników…
Pozdrowienia
Aleksander Dietrich