Sylwester 2005, 27 grudnia 2005 – 1 stycznia 2006

 
 
Zdjęcia z wyjazdu sylwestrowego do Przesieki, na których wyszczególnione są wszystkie "sekcje" powstałe na tym rajdzie.;) Ponadto relacja Piotrka Fijałkowskiego zawierająca wrażenia z pobytu.
 Wszelkie zmiany w stosunku do oryginału pochodzą od webmastera.

 Hmmm… Nie wiem czy jestem odpowiednią osoba do relacjonowania wydarzeń w Przesiece oraz w różnych miejscach w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od niej, wszak po pierwsze wyjechałem z D.W. Maria już w sobotę rano, wspomagany do Jeleniej Góry towarzystwem Magdy W. oraz liczebność imprezy sylwestrowo-obozowej doprowadziła do tego, że de facto codziennie istniało co najmniej parę frakcji uprawiających różne typy turystyki….;)

Z mej perspektywy chciałbym powiedzieć, napisać że uważam wyjazd za bardzo udany, dałem rade>w ciągu 3,5 dnia popróbować różnych form wypoczynku, począwszy od leniuchowania i odsypiania pierwszego dnia po podróży, aż po mega wyrypę z Bartkiem w czwartek;) Ale po kolei…

 

Gdy wysypaliśmy się grupą 12-osobową we wtorkowe południe z pociągu w Jeleniej Górze, już nam niestety uciekł autobus linii "4" lokalnego MZK, więc trza było na poczekaniu znaleźć transport tzw. prywatny. Pan od busa było bardzo sprytny, ale do czasu. W momencie gdy po ustaleniach cenowych pakowaliśmy się jak sardynki do puszki, zauważyliśmy o dziwo, że mamy jednego busa do dyspozycji, a nie dwa jak było umówione, chwila nerwowych rozmów, rozglądanie się dookoła, próba brania nas pod włos (Przeca i tak nie macie czym dojechać!!!") i ostatecznie po 5 minutach podróżowaliśmy 2 busami za tą samą kwotę która była umówiona.

Jak to często bywa w przypadku podróży busem w górach, człowiek na początku boczy się że "ci źli kierowcy busów" biorą straszne pieniądze za przewóz, później ,gdy obserwuję w jakich warunkach wjeżdżamy do Przesieki oraz że to jest kawałek za głównym traktem, zmieniam zdanie;)

Na miejscu przywitała nas już Pani Prezes oraz informacja, że Olo pognał w góry, hej! Nie namyślając się długo, zaraz po otrzymaniu zgody na rozłożenie namiotu od szefowej ośrodka, rozstawialiśmy z Magdą po raz pierwszy klubowego Komodo, robiąc zdjęcia oraz odpowiadając na liczne pytania: Tak, tu będzie spał w nocy człowiek;)

Popołudnie było totalnie loozackie, odpoczynek, spożycie darowanych przez Szczecinian pysznych krokiecików świątecznych, wreszcie posiłek nr 1 oraz drzemka przed wieczorną imprezą. Jak się okazało, wiele czasu poświęciliśmy rozmaitym grom karcianym, a popularne zazwyczaj gitarowe granie, często musiało uciekać na azyl na korytarz lub do pokoju-celi Olka;)

Po czym…nastąpiła moja pierwsza w życiu noc w namiocie w zimie. I, co dziwo, rację ma Wawrzyniec twierdząc  że "zimno to jest zimą w namiocie";) Ale na szczęście udało się stworzyć niezłą bańkę powietrza w namiocie poprzez obsypanie go zewsząd śniegiem, a i mój śpiwór w połączeniu z kołderką polarową self-made z Bławatka był niczego sobie;) Koniec końców spałem w bieliźnie, koszulce i czapce. Nawet bez rękawiczek. Fakt, że pierwsza noc była najcieplejsza – zaledwie 4-5 stopni poniżej zera. Gdy dwie doby później spadła do około -12 -13 nie było tak przyjemnie;)))

W środę po ubłaganiu Ani Z. ruszyliśmy w piątkę na narty do Harrachova, szkoda tylko że tak późno wyjeżdżaliśmy(Pan kierowca jest strasznym śpiochem!!!) i w rezultacie pierwszy zjazd mieliśmy o godz11, w momencie gdy już od 2,5h działały wyciągi. Plusy Harrachova to oczywiście dwie nowoczesne 4-osobowe kanapy – wyciągi oraz pyszne wino grzane na dole stoku w Ryzoviste.

Wieczorkiem mieliśmy pierwsze polanie czerwono-grzanej ambrozji z zapasów Pani Magdy, co z radością przyjęli prawie wszyscy uczestnicy imprezy, oraz wizyta Bronsia. Wielka szkoda, że następnego dnia byłem umówiony z Bartkiem(Szczecin) na wycieczkę, wcześnie wstawaliśmy, a więc i byłem zmuszony połozyć się o odpowiedniej godzinie. Zatem, po odśpiewaniu paru KULTowych kawałków KULTU, udałem się na spoczynek… sorry Marcin!
{mospagebreak} Pierwszy raz na nartach śladowych, przy okazji przyjąłem do siebie nareszcie klasyfikację, przynajmniej ogólna nart – oraz różnice pomiędzy biegówkami a śladówkami;) Wyruszyliśmy parę minut po 7, ale tak naprawdę to mogliśmy uderzyć z pół godziny wcześniej, przeca marsz narciarski po drodze leśnej w zimie, gdy śniegu jest full, można rozpoczynać gdy jest ciemno. Nasza trasa w zamierzeniu Miała wieść do Jagniątkowa szlakiem żółtym oraz którymś tam szlakiem rowerowym, które w zimie świetnie nadają się na biegówki, a następnie mieliśmy uderzyć na szlak niebieski, tak by móc się wspiąć na Przełęcz Czarną, na wschód od Wielkiego Szyszaka i Śmielca. Humory i siły nam dopisywały mniej więcej do czasu rozpoczęcia wychodzenia ponad granicę lasu, a raczej, kiedy ten las zaczął się przerzedzać i najzwyczajniej straciliśmy szlak prowadzący mini parowem. Od tego momentu szliśmy na czuja, starając się nie zbaczać na żadną stronę, wiedząc, jakie jest ukształtowanie terenu, i czym groziłoby nam zabłądzenie zbytnio na wschód – kto nie wie, niech spojrzy na mapę. Muszę dodać że w tym czasie to już nie była miła, wesoła wędrówka, lecz ciężkie przecieranie się poprze zaspy śniegu. To, że mieliśmy na nogach narty, uratowało nas, jak i nasze wejście ostatecznie na lub w okolicy Przełęczy Czarnej.

Jeżeli ktoś nie był w takich warunkach w górach, to powiem dwa słowa – że jeżeli zapadasz się po kostki w śniegu, to jest normalność, i moim zdaniem specjalnie nie przeszkadza w poruszaniu się do przodu. Problem zaczyna się w momencie, gdy idąc na nartach śladowych zapadam się po łydki – oznacza to, że dziób narty jest zanurzony o jakieś 30cm pod śniegiem. Wydostanie tej narty na powierzchnię, by móc postawić następny krok, jest ogromnym wysiłkiem dla mięsni. Mógłbym to porównać do robienia wykopu nogą stojąc z obciążeniem przy czubku stopy jakichś 5kg… Dla zobrazowania dodam, że gdy piechur zapada się po kostki, narciarz idzie prawie po płaskim, gdy piechur zapada się po kolana, buty narciarza są zakryte, gdy…piechur zapada się po uda i nie jest w stanie tak naprawdę efektywnie kontynuować wędrówki, narciarz zapada się po łydki, po kolana…i też jest cholernie trudno.
Przy końcowym podejściu na Przełęcz Czarną, przy dmącym huraganowym wietrze, zdecydowaliśmy się zdjąć  narty i kontynuować wędrówkę z nartami i kijkami w ręku. Nachylenie stoku u usypane zaspy śniegowe, zmuszały nas do poruszania się chwilami na czworakach i gdyby tylko śnieg był ubity, lodowy, a my byśmy posiadali czekany, przydałyby się nam.

W tym czasie wyszło, jak wielki błąd popełniliśmy, nie zabierając gogli ze sobą. Oczy momentalnie przestały widzieć dalej aniżeli na 1,5 metra (dosłownie) oraz ze zdziwieniem poczułem dziwne formacje na powiekach, brwiach oraz rzęsach. Wszystko było oblodzone, dodatkowo dął w nas wicher uderzając twardym śniegiem. Zdecydowaliśmy o wycofaniu się z Przełęczy Czarnej, choć do dziś nie jestem w pełni pewien czy ją osiągnęliśmy, oraz zapakowaliśmy nasze narty po dwóch stronach plecaka i ruszyliśmy na dół. Pamiętam, że byłem wściekły że Bartek nie schodzi równo na dół jak przychodziliśmy, lecz z ukosa idzie w lewo, na północny zachód. Konsekwencje tego czułem z każdym krokiem, gdy walczyłem z wiatrem, wykorzystującym istnienie nart przy moim plecaku niczym balonu i każdym upadku na prawą stronę. Z ulgą przyjąłem wiadomość, że już schodzimy tyłem do wiatru. Znaleźliśmy się przy granicy lasu pomiędzy dwoma Kotłami, w bezpiecznej odległości żeby się nie martwić lawinami, a drugiej strony wciąż pod wielkim wpływem zstępujących mas powietrza zwanego Halnym. Gdy stanęliśmy na nartach na płaskim, wiatr wiejący nam w plecy, po prosty pchnął nas do jazdy… Na płaskim…

Wyszło po jakichś 40minutach, że dokonaliśmy swoistego przeniesienia się w przestrzeni… Mieliśmy zamiar zejść w okolice szlaku niebieskiego, którym uderzyliśmy do góry, a wyszło że zeszliśmy od strony zachodniej (!!!) do miejsca w którym schodzący z Wielkiego Szyszaka szlak niebieski rozłącza się z czerwonym(czerwony na zachód, niebieski na północ). Od tego momentu, choć nadal padało, wiało okropnie oraz pokonywaliśmy trudności terenowe i pomimo że jeszcze sporo godzin upłynęło na ciężkim „pedałowaniu”, byliśmy „w domu”, wiedzieliśmy gdzie się znajdujemy.

W drodze powrotnej mieliśmy dwa sympatyczne akcenty, pierwszy, gdy w magazynie na siano zrobiliśmy sobie mały obiad i skonsumowaliśmy targaną przeze mnie w plecaku fasolkę po bretońsku, drugi, gdy doświadczyliśmy fajnego 30minutowego zjazdu w dół do Jagniątkowa. Do chaty dotarliśmy około 18:20, bardzo zmęczeni, odwodnieni(wypiłem na raz 1,5 litra płynu), ale zadowoleni. Mogę powiedzieć, że po tych dwóch dniach poczułem się już spełniony na tym wyjeździe.

Trzeciego dnia totalny loozik,spacer do Karpacza(2,5h) oraz zwiedzanie knajp w Jeleniej Górze – w tym fajnej Baro-restauracji na Starym Rynku „Pyrna”. Moim, i nie tylko moim zdaniem, bardzo dobrze karmią tam zmęczonych wędrowców;) Powrót autobusem do Przesieki, tradycji musiało stać się zadość, żadnego dnia mojego pobytu nie wracałem do ośrodka wcześniej aniżeli 18:15…;) Obiadek, kąpiel, odpoczynek i impreza, która dla mnie stałą się swoistym sylwestrem z Setką, gdyż następnego dnia, w sobotę rano pojechałem z powrotem do Poznania do Mojej Kochanej Magdy…

Bardzo Dziękuję Pani Prezes za super organizację, mnie się super podobało!!
PS. A muszę dodać że namiot świetnie spisał się przez wszystkie cztery noce gdy w nim spałem!!! Komodo Plus rządzi;)