Tatry, 19-24 lutego 2006

 
Nie wnikając w skomplikowane przygotowania oraz ciągle zmieniający się skład oraz termin wyjazdu, przejdę od razu do chwili, gdy wyruszyliśmy w pięciu chłopa – Kuba(AM), Maciek(AM), Wojtek(UAM), Paweł(AM) oraz moja skromna osoba pociągiem do Zakopca, po dotarciu udaliśmy się na poranny żurek oraz kawę "bagno" do kultowego baru "FIS" tuż przy dworcu PKP, a następnie busem do Dolny Chochołowskiej. Przygodę czas zacząć.

Założenia naszego rajdu były proste: przejście grani Tatr Zachodnich bez wsparcia zewnętrznego;) a że to się nie udało, składają się na to różne okoliczności, o których za chwilę. Ja Maciek oraz Kuba stanowiliśmy jedną nierozerwalną niezależna grupę namiotową. Po dotarciu do schroniska w Chochołowskiej zdecydowaliśmy że pierwszy dzień potraktujemy jeszcze lajtowo i udamy się na rekonesans na Grzesia. Zostawiliśmy główne bagaże w pokoju i już na lekko uderzyliśmy do góry. Pod Przełęczą Bobrowiecką po raz pierwszy w życiu założyłem raki i pognaliśmy z Kubą do góry, tego dnia zdobycie Grzesia okazało się całkiem trudne, ponieważ na Przełęczy zalegał niezwiązany kopny śnieg, a na grani wiało z kierunków południowych, że część trasy musieliśmy pokonać na czworakach z czekanami w rękach.

Po wejściu cieszyliśmy się jak dzieci – wszak zdobycie szczytu w trakcie złej pogody daje więcej satysfakcji aniżeli przy dobrej pogodzie. W drodze powrotnej minęliśmy jeszcze Wojtka i Sokoła, którzy zdecydowali się założyć kibel już tego wieczoru, jak się później okazało na "Długim Upłazie" pomiędzy Grzesiem a Rakoniem. My w trójkę powróciliśmy do schroniska, gdzie trwała właśnie odprawa przed szkoleniem dla TOPR i Horskiej Służby ze Słowacji dotyczące lawin, a konkretnie szkolenie dla ich psów, które to miało się zakończyć egzaminem w piątek. Wśród obecnych było sporo szych, m.in.. Jan Krzysztof oraz pewien ogromnie zbudowany ratownik który zwrócił od razu naszą uwagę długimi siwymi włosami, bierbauchem oraz chodakami którymi stukał przez całe schronisko. W trakcie odprawy mimowolnie dowiedzieliśmy się o "darze matki natury" która sprezentowała kursantom lawinkę w Dolinie Jarząbczej(odnoga Doliny Chochołowskiej). W trakcie wieczoru jeszcze zabawialiśmy się poszukiwaniem zasięgu naszych sieci by wysłać smsy uspokajające do "matek, żon, kochanek" oraz tłumaczyliśmy Słowakowi co to jest szarlotka;)

Drugiego dnia uderzyliśmy z rańca(start spod schroniska 6:05) do góry i około 8 zwinęliśmy Wojtka i Pawła spod Rakonia, gdzie spędzili noc. Musiało ich nieźle wywiać, a i byli zbyt honorowi żeby przyjąć na pożyczenie łopatę poprzedniego dnia w celu okopania namiotu, tak że wykazywali  średnie zainteresowanie następnym noclegiem pod namiotem. Mieliśmy zamiar tego dnia zdobyć Wołowiec oraz spać np. w masywie Ornaku. Pogoda niestety była jeszcze gorsza, co widać było już na Grzesiu. Anyway, tego dnia podjąłem się z Kuba może troszkę mało odpowiedzialnej, ale za to upartej próby zdobycia Wołowca, co przy huraganowym halnym było rzeczą ekstremalnie trudną. Ostatecznie tak dał nam w dupę, że ok. 300m od szczytu zawróciliśmy, widząc że każde 10m do przodu jest ogromnym wysiłkiem, oraz że mamy przed sobą jeszcze drogę powrotną lub gdzieś daleko przed siebie(kibel), zdecydowaliśmy się zawrócić, jeszcze małe moje zagubienie w rejonie Rakonia i przez chwilkę byliśmy w 5 osób z powrotem, ale Wojtek z Pawłem zeszli spod Rakonia wzdłuż szlaku narciarskiego, przy tyczkach, a my ruszyliśmy po raz kolejny w kierunku, a jak Grzesia;) Gdy zdobyliśmy go po raz trzeci, wyszło piękne słońce, Wołowiec odsłonił nam swoją twarz, krótko mówiąc skończył się Halny.
I wtedy spotkaliśmy pewnego pana, na oko 55 lat, który chyżo pomykał w kierunku Wołowca i nie mógł zrozumieć jak mogliśmy go nie zdobyć. Przeca tam nie ma prawie trudności technicznych, itp. Itd. No i wszystko jasne, ale górach tak to już czasami jest, że w tym momencie Cię nie przepuszczą, za dwie godziny już tak. Tym razem było dokładnie w ten sposób – facet wszedł bez problemu i spotkaliśmy go gdy wracał, a my rozkładaliśmy się do biwaku pomiędzy Grzesiem a Rakoniem. Wcześniej zrobiliśmy sobie dwugodzinną plażę – obiadek, karimatka, śpiworek i leniuchowanie na słońcu, a także wykopaliśmy porządną, 1,5 metrową platformę pod namiot i po kolacji położyliśmy się spać. Oczywiście w międzyczasie zrobiliśmy sporo zdjęć z zachodu słońca.

{mospagebreak}

Następnego dnia Wołowiec nareszcie zezwolił nam go zdobyć, dotarło do nas, jak niewiele brakowało do nieszczęścia gdy poprzedniego dnia w zerowej widoczności poruszaliśmy się po ostrej grani Rakoń-Wołowiec z poduchami po stronie wschodniej oraz południowo-wschodniej. Widoczność piękna, Tatry ponad chmurami i oślepiające Słońce. Już się pojawiły w naszych głowach myśli – jeżeli będzie dobra powierzchnia tam u góry oraz utrzyma się pogoda, to może uda nam się zrobić nawet masyw Ornaku dziś?

Jak niepotrzebne i być może pechowe są takie wygórowane myśli, szybko się przekonaliśmy tuż za Wołowcem, gdy stanęliśmy na bliżej niezidentyfikowanej powierzchni, wydaje mi się że to była po prosta jeden wielki nawis zwrócony na północ oraz południe, gdy spróbowaliśmy zaryzykować i ostrożnie przebić się przez ten shit, szedłem jako pierwszy i być może spanikowałem, ale w momencie gdy usłyszałem(najprawdopodobniej to było to) tąpniecie, to wiedziałem że dalsza droga jest zbyt ryzykowna dla życia, by móc sobie na nią pozwolić. A więc Wołowiec zdobyliśmy, a główną część Tatr Zachodnich – graniczna musi jeszcze na nas poczekać. Zdecydowaliśmy się podążyć za chłopakami i dotarliśmy po paru godzinach w schronisku Ornak. Paweł i Wojtek próbowali tego dnia bezskutecznie zaatakować Trzydniowiański Wierch a później Ornak – za każdym razem stwierdzali po kilkuset metrach że bez rakiet śnieżnych lub nart "to się nie da".

Koniec końców spotkaliśmy się w schronisku na Hali Ornak, które to było poza nami zupełnie puste, raptem parę osób z obsługi i my. Chłopacy zakończyli swoją ekspedycję tatrzańską na ten wyjazd, i po pożegnaniach udali się już po ciemku do Kir. Z tego dnia warto wspomnieć jeszcze zauważony przez nas przypadek już starej lawiny która zeszła tuż obok szlaku żółtego Chochołowska-Kościeliska w "Żlebie pod Banie". Noc spędziliśmy na Ornaku, następnego dnia 6:15 wyruszyliśmy spod schroniska w kierunku szlaku na Czerwone Wierchy Cudakowi Polana- Ciemniak. Szlak w sumie nie był zły, poza tym że cholernie długi, oraz zostaliśmy dwukrotnie zmasakrowani w wyniku przejść przez polany, tam nie było dla nas litości.

Podejście na Ciemniaka wywiane, kamieniste, więc ściągnęliśmy raki i dawaj! W tym momencie skończyła się już nam widoczność, zasnuły nas chmury a wiatr wzmógł się, a nas czekała przeprawa przez całe Czerwony Wierchy, wszak nocować zamierzaliśmy w Murowańcu(b.optymistyczna wersja), lub gdzieś na zejściu do Kondratówki(realna). Na Ciemniaku spotkaliśmy stadko kilkunastu kozic, które oczywiście nie przejmowały się istnieniem czegoś takiego jak granica POL-SLO. Samo przejście Wierchami dostarczyło nam troszkę potu ze stresu w okolicy Krzesanicy, wszak byliśmy zmuszeni do przejścia i stromego, i narażonego na "wyjechanie" kawałka śniegu, i to wcale nie małego. Mi oczywiście przypomniały się Fogarasze 04 i podobne pola firnowe które wtedy pokonywaliśmy.

Całe przejście Czerwonych Wierchów nie dostarczyło nam już większych emocji, słupki graniczne były na szczęście częściowo na powierzchni, więc po ich odśnieżeniu znaliśmy kierunek naszej dalszej wędrówki, jeszcze tuz przed Kopą Kondracka chwila zawahania, prawie byśmy się władowali w skały bocznego grzbietu, ale po parunastu minutach byliśmy już na Kopie, pamiątkowe zdjęcia i decyzja żeby schodzić w kierunku Kondratówki przez Przełęcz Kondracką. Warunki tego dnia nie nastrajały nas już do zmierzenia się z Kasprowym a raczej dojściem do niego.

Na Przełęczy Kondrackiej(na która schodziliśmy bez mała 1,5h ze względu na trudności orientacyjne – gdybym nie zobaczył to sam bym nie uwierzył że można je mieć na tym kawałku szlaku) okazało się że zejście do Kondratówki jest niemożliwe ponieważ na całej długości grani były całkiem spore nawisy. Wtedy obowiązywała jeszcze "trójka", nie chcieliśmy(bo też nie musieliśmy) ryzykować przekopywania się przez te nawisy, i zdecydowaliśmy się na zejście do Doliny Małej Łąki. Droga ta dostarczyła nam paru fajnych chwil, gdy człowiek zwraca się do gór w myślach żeby nic "nie wyleciało" z wyżej leżących żlebów, żeby bezpiecznie dotrzeć do rozwidlenia, gdy po lewej stronie zaczyna się Niżnia Świstówka. Tam pomiędzy trzema ogromnymi Turniami(bodajże Mała Turnia, Mnich Małołącki i …nie pamiętam 😉 na wystającym pomiędzy dwoma dolinkami "cycku" rozłożyliśmy namiot i rozkoszowaliśmy się wieczornym posiłkiem. Było już ciemno gdy się rozbijaliśmy, ale chmury się uniosły i widzieliśmy dość dobrze kontury otaczających nas skał. Przy kopaniu platformy pod namiot wpakowaliśmy się "na minę" – okazało się że pod spodem była kosówka, która chyżo zaczęła wystawać spod śniegu oraz pojawiły się doły, które musieliśmy zasypywać;)

 Rankiem spacerek przez Dolinę Małej Łąki, trochę brodzenia w śniegu "po jaja", wreszcie trafiamy na wydeptaną ścieżkę prawdopodobnie przez Grotołazów, którzy w górnej części Doliny mają wiele jaskiń do penetracji;)

Ostatecznie naszą wspólną część zakończyliśmy w Kirach, Maciek i Kuba udali się jeszcze do Gąsienicowej(Murowaniec), by wejść wieczorem na Kasprowy na zachód słońca, a następnego dnia ciachnąć Kościelec. Ja zdecydowałem się wrócić do Poznania ze względu finansowych(nocleg+ewentualne Piwko w Murowańcu…), choć strasznie zazdroszczę chłopakom tego Kościelca. No ale lepszy lekki niedosyt niż przesyt, w następnym roku na pewno wrócę;)

Piotr Fijałkowski