Czyli o tym, jak integrowaliśmy się z warszawskim Trampem w Beskidzie Śląskim…
Wróciliśmy. Ale ciężko się ogarnąć i powrócić do nierajdowej rzeczywistości. Chyba trudniej niż zwykle. VIII Rajd Ekonomisty, którego ideą jest integracja polskich uczelni ekonomicznych, a w praktyce naszej Alma Mater i warszawskiego SGieHu, był rajdem przełomowym. Ale po kolei…
Jak nakazuje nie tak znowu stara SeTKowa tradycja, o godz. 22 stawiliśmy się w naszym ulubionym Setka Pubie, aby godnie rozpocząć rajd, a także uczcić urodziny i magiczne 3 literki przed nazwiskiem naszych ulubionych barmanów. Oj, co tam się działo 😛 Śpiewom przy akompaniamencie gitarowym Andrzeja (tak, nie zabrakło mazurskiego hitu) nie było końca. A raczej nie byłoby, gdybyśmy nie musieli uciekać na pociąg.
Na dworcu spotkaliśmy ekipę z Halnego. Nie chcieli jechać z nami. Nie chcieli też nam pożyczyć swojego gitarzysty z gitarą. A namawialiśmy używając naszego nieodpartego uroku osobistego (w końcu nie mieliśmy gitary). Nie ulegli. Dziwne. Było nas trochę na tym dworcu. A raczej było wielu Halniaków. Ale my mieliśmy misternie opracowaną strategię walki o miejsca w pociągu. W efekcie siedziałam na korytarzu. Agata miała nawet miejsce leżące. Do Katowic dojechaliśmy bez większych i mniejszych przygód. Do Ustronia też.
Przed wyruszeniem na szlak, uzupełniliśmy zapasy. Po zapewnieniu pani kasjerki, że owszem niestety mam już 18 lat, nabyłam drogą kupna niezbędne akcesoria rajdowe. Inni też. I ruszyliśmy na spotkanie z Przygodą. W blasku promieni słonecznych doszliśmy do schroniska (a może hotelu?) pod Równicą. Wiosenna aura sprzyjała błogiemu odpoczynkowi. Nie zabrakło również tęgich rozkmin w wykonaniu Adama S. Pytanie „co to jest czołówek?” pewnie dalej spędza sen z jego powiek. Posileni i rozleniwieni wyruszyliśmy w dalszą drogę. Nie uszliśmy zbyt długo, gdy naszym oczom ukazała się zielona polanka! Ulegliśmy. Była bardzo przekonująca. Z bólem serca stwierdziliśmy jednak, że popas nie może trwać wiecznie. Dzielnie zarzuciliśmy plecaki i zdobyliśmy Orłową. Jak przystało na ekipę pościgową, stwierdziliśmy, że nie wypada za wcześnie dojść do schroniska. A z Orłowej roztaczał się cudny widok na Tatry. Cóż mogliśmy zrobić?
1,5 godziny później, po dojściu do wniosku, że z ibupromu i plastrów na odciski trudno zrobić namiot, zdecydowaliśmy, że jednak dojdziemy do schroniska, gdzie czekała już na nas ekipa przodowników pod przywództwem dzielnej Prezes Małeckiej. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Nasza oaza – Telesforówka na Trzech Kopcach Wiślańskich – przywitała nas tradycyjnym piecem góralskim! Wieczorem nie mogło zabraknąć ogniska z pieczeniem kiełbasek (tym razem nie butów). Pomimo braku gitary, nie obyło się bez śpiewów. Śpiewnik Haliny przerobiliśmy od początku do końca. Hitem okazał się Telesforówkowy garbus, w którym chyba wolę nie wiedzieć co się działo.
Następnego dnia zerwaliśmy się skoro świt o 8 rano. Mieliśmy do wyboru 2 trasy – krótszą przez Wisłę i dłuższą przez Salmpol i Baranią Górą. Ambitnie większość wybrała krótszą trasę. Na dłuższą zdecydowali się Adam M., Marcin, Halina, Dorota, Marta i Agata. Reszta osób miała zamiar z żółtego szlaku odbić na zielony do Wisły. Taki był plan. Szlak zielony się jednak wrednie przed nami ukrył, w wyniku czego razem z Izą, Bartkiem L. i Adamem S. po dojściu na Przełęcz Salmpolską zmieniliśmy plan i stwierdziliśmy, że pójdziemy z ekipą hardkorów przez Baranią. Gdy delektowaliśmy się pysznym rosołem i nektarem słodko-gorzkim na Przełęczy Salmpolskiej, reszta ekipy w składzie Achna, Paulina, Gosia, Asia, Klaudia, Bartek M. i Monika uruchomili GPSa (a jak!), doszli bez szlaku do szosy i dojechali do Wisły PKSem. Po naładowaniu akumulatorków na Salmpolu razem z ekipą hardkorów wyruszliśmy jak na skrzydłach na Malinowską Skałę. Dzielnie brnęliśmy przez śniegi. Deszcz i wiatr towarzyszyły nam na każdym kroku. Nie poddawaliśmy się jednak. Gdy wytrwale podchodziliśmy pod Baranią Górę, ekipa z Warszawy właśnie dochodziła do Pietraszonki, miejsca naszego kolejnego noclegu. W naszych butach natomiast strumyki wody powoli zamieniały się w potoki, aby w końcu przekształcić się w rwącą rzekę. Ta historia mogła by się skończyć zupełnie inaczej, gdyby na naszej drodze zupełnie nieoczekiwanie nie pojawił się Przysłop, a na nim schronisko. Marcin, Adam M. i Dorota ominęli tę oazę i zdecydowali się od razu uderzać do Pietraszonki oddalonej od Przysłopu teoretycznie o 0,5 godz. drogi. Szaleni! My natomiast stwierdziliśmy, że nie z nami takie numery i postanowiliśmy skorzystać z dobrobytu schroniska. Gorący prysznic zdecydowanie podniósł morale. Dzielnie włożyliśmy więc z powrotem przemoczone buty i w blasku czołówek ruszyliśmy jak nam się wydawało w kierunku Pietraszonki. Okazało się jednak, że dojście zajmie nam trochę więcej czasu niż mapowe 0,5 godziny. Po brodzeniu wzdłuż potoku odnaleźliśmy właściwy szlak. Pomoc telefoniczna Adama, chociaż nieco nieprecyzyjna („idźcie prosto!”) okazała się w tym przypadku niezastąpiona. Naszą drogę umilały mrożące krew w żyłach zagadki Agaty. W końcu szczęśliwie dotarliśmy do Pietraszonki, gdzie Warszawa już rozkręcała imprezę.
Jak przystało na strudzonych wędrowców zostaliśmy przywitani przez chatkowego Czakiego odczytem regulaminu. Okazało się, że w chatce (studenckiej!) obowiązuje totalna prohibicja. Niezrażeni surowym regulaminem i groźbą wyrzucenia z chatki za jego złamanie, po znalezieniu kawałka przestrzeni na nasze plecaki (a nie było to takie łatwe!), rozpoczęliśmy integrację z Warszawą. To właśnie tutaj niektórzy odkryli swoje ukryte talenty – pani Prezes zdecydowanie powinna zostać trójkącistką. Były śpiewy, gitary, tamburyno, wspomniany już trójkąt, bujana ława przy kominku, świetna ekipa… Wszystko było, co powinno było być. W repertuarze oczywiście nie zabrakło Snu o Warszawie i Ezoterycznego Poznania. Właściwie to niczego nie zabrakło, czego nie powinno było zabraknąć 😉 Jednym słowem, a właściwie dwoma: się działo! Aż wszyscy poszli spać. O czwartej nad ranem (?).
Po chwili SeTKa zerwała się na nogi. Bo pociąg! Bo z rana! Bo trzeba się spieszyć! Wychodzić! Bo już! I co mogłam zrobić? Zostałam. A Warszawa zebrała się dopiero o 12. I co mogłam zrobić? Zabrałam się z nimi. Szliśmy i szliśmy i szliśmy… I zaliczaliśmy śnieżne wpadki. I szliśmy. Aż doszliśmy, podzieleni na 3 ekipy, ale w końcu wszyscy spotkaliśmy się w tym samym pociągu do Katowic. I znowu nastąpiła integracja. W Katowicach rozstania nadszedł czas. Warszawa pojechała do Warszawy, a Poznań do Poznania. Za rok kolejny, już IX Rajd Ekonomisty. Poznań, Warszawo, daliśmy radę!