Ten rajd od samego początku zapowiadał się dobrze. Już przedrajdówka była tak udana, że PKP wspaniałomyślnie pozwoliły nam przedłużyć ją o godzinę, opóźniając pociąg. W końcu jednak przekroczyliśmy progi legendarnego „Przemyślanina” i upychając się po przedziałach przenieśliśmy do pociągu wesołą atmosferę, która pozostała z nami do samej stacji końcowej. Poranny Przemyśl w dniu świątecznym przywitał nas senną atmosferą, więc szybko załadowaliśmy się do busa i, zajadając zabrane ze sobą rogale, ruszyliśmy w dalszą, wcale nie tak krótką drogę do Ustrzyk Górnych. Nie zważając na kamienie tłukące w nasze szyby w dobrych nastrojach dotarliśmy do schroniska Terebowiec, gdzie zostawiliśmy wszystko, co niepotrzebne i ruszyliśmy w drogę na lekko.
Już na początku szlaku, w Wołosatem, doszło do rozłamu na frakcję obiadowo-łóżkową, idącą prosto na Tarnicę, oraz frakcję kilometrowo-widokową, która postanowiła atak szczytowy przypuścić od strony Halicza. Niezależnie od obranej trasy wszyscy dotarliśmy na nocleg i wieczór spędziliśmy najpierw na koncercie w Zajeździe pod Caryńską, by później przenieść muzykowanie do naszego schroniska.
Następny dzień, rozpoczęty od szybkiego uzupełnienia strategicznych zapasów w miejscowym sklepie, poprowadził nas w kierunku Wielkiej i Małej Rawki. Pogoda była tak zachęcająca, a bufet schroniska Pod Małą Rawką tak kuszący, że zachód słońca (znów) dopadł nas na połoninach.
Kolejny wieczór, mimo niedostępności na miejscu lubianego zbożowego napoju izotonicznego, również był udany – stronnictwo śpiewaków spędziło go przy gitarze i śpiewniczku, zaś stronnictwo polityków – broniąc Niemiec przed upadkiem demokracji [gra Secret Hitler – przyp. red.].
Trzeci i ostatni dzień wędrówki upłynął pod znakiem połonin, przewyższeń i pysznych wypieków w bufecie w Brzegach Górnych – przy takiej konkurencji nowa Chatka Puchatka z pewnością nie będzie mogła spać spokojnie. Wieczorem, z włosami potarganymi przez wiatr i brzuchami gotowymi na kolację zameldowaliśmy się w Bazie Ludzi z Mgły, jednej ze słynnych bieszczadzkich restauracji serwującej, wśród mnóstwa różnych specjałów, również wyśmienite lane wino owocowe rodzaju tych siarkowych. Kluczem do udanego wieczoru było jednak nie pyszne jedzenie ani wyborne trunki, ale doborowe towarzystwo. Odbywający się w Bazie koncert płynnie przeszedł w prawdziwe jam session, w którym swoje talenty prezentowały takie wschodzące gwiazdy, jak np. nasza wspaniała organizatorka Ola.
Niedzielnego ranka, z lekkimi sercami i nieco cięższymi głowami wsiedliśmy znów do naszego busa i wyruszyliśmy w drogę do Przemyśla, analizując (przemyśliwując?) w międzyczasie bieszczadzką definicję słowa „blisko”. Miasto, w niedzielne popołudnie już o wiele żywsze niż poprzednio, aż zapraszało do choć krótkiego zwiedzania, kusząc takimi atrakcjami jak Muzeum Dzwonów i Fajek czy lokalny wariant rogala świętomarcińskiego. Niektórych zwiedzanie pochłonęło tak bardzo, że czas wykorzystali (dosłownie) do ostatniej minuty.
Pociąg ruszył, do domu pozostało nam „jedynie” 9 godzin. Nasz „Ślązak” okazał się jednak w rzeczywistości być wehikułem czasu, bo zanim dobrze rozpoczęliśmy „Grę na P” i Czółko, to już konduktor spokojnym głosem zapowiedział przyjazd na stację Poznań Główny i przypomniał o zabraniu bagaży oraz rzeczy osobistych.
Autor: Marcin Służałek