Relacja z Rajdu Mikołajkowego 2017

Grudzień plus Sekcja Turystyki Kwalifikowanej, z tego zawsze wychodzi Rajd Mikołajkowy. Również w tym roku w dniach 14-17 grudnia przeżyliśmy kolejną przygodę życia.
Jak to się zaczęło? Otóż na wcześniejszym rajdzie w Bieszczadach, przy nocnych dyskusjach, z trunkiem wiadomego rodzaju oraz przy delikatnej balladowej muzyce Andrzeja, zrodził się pewien pomysł. STK nie miała jeszcze „zaklepanego” organizatora rajdu, z tego też powodu w pewnym momencie rozważania na ten temat wzięte zostały na tapet (nie tapetę! 🙂 z niem. „etwas aufs Tapet bringen”). W wyniku gorącej dyskusji Magdalena wraz z Szymonem zadeklarowali chęć organizacji. Jak im wyszło? Czytajcie dalej…
Zbiórka na dworcu w Poznaniu rozpoczyna się nieco wcześniej niż na większości rajdach bo o 18.00. Po podliczeniu wszystkich członków Szymon wydaje komendę „do pociągu”, wtedy ruszamy by za kilka minut objadać się pysznym piernikiem przyrządzonym przez organizatorkę Magdalenę (mój najlepszy piernik w życiu 😀 ).

Podróż do Warszawy minęła mi bardzo szybko, przede wszystkim dlatego, że miałem przyjemność siedzieć w przedziale z młodą ekipą STK. Swoją drogą ten rajd był pod względem nowych osób wyjątkowy – około 1/3 rajdowiczów przeżyła z nami swój pierwszy rajd! 😀

Droga do Zakopanego była już nieco dłuższa i zawierała wspólne pogawędki, śpiewanie oraz odrobinę snu.

Z parkingu w Dolinie Chochołowskiej żwawo ruszamy w kierunku schroniska. Od razu widać, że to Tatry, dostrzeżenie w pełnej okrasie drzew w paśmie regla górnego zasypanych śniegiem wymaga ode mnie dość znacznego wychylenia głowy w górę. Pogoda jest bardzo dobra, większość ludzi po drodze postanawia „obrać się” z przynajmniej jednej warstwy cebulkowgo ubioru.
Dość szybko osiągamy pierwszy punkt naszej wyprawy – schronisko. Tam pora na wybranie sobie pryczy, przepakowanie, zjedzenie oraz krótki odpoczynek. Nadchodzi godzina 12, pora ruszyć na Grzesia. Wychodzą wszyscy, co może niezaskakujące – bardziej ochoczo o tym wejściu mówią dziewczyny, głównie Wiktoria 🙂

Po kilkudziesięciu metrach już wiem, że zalecane do wzięcia raki właśnie teraz mogą się sprawdzić, krótka przerwa na ich założenie i w drogę (w tle słyszę instrukcję montowania wypowiadaną przez donośny głos Macieja).
Wejście na Grzesia zajmuje nam więcej czasu niż myśleliśmy. Na szczycie czuć już wiatr, robimy krótką przerwę na zdjęcia (widok mamy bardzo ładny). Na Grzesiu zaczyna się dyskusja w wyniku, której wejścia na Rakoń podejmuje się niespełna połowa ekipy, w tym ja 🙂

Idziemy, idziemy, wiatr się nasila, góry pokazują, że lubią zmienność pogody. Wiatr jest na tyle silny, że wraz ze śniegiem powodują pojawienie się pewnych wątpliwości, zwerbalizowanych przede wszystkim przez Becię. Ostatecznie decydujemy się iść. Pierwsza ekipa dociera na Rakoń 10 minut przede mną, Szymon wcześniej wspomina o chęci wejścia na Wołowiec – zdaje się na wyciągnięcie ręki, ale decyzja zostanie podjęta później. Przed samym Rakoniem widzimy grupę czterech osób, która poinformowała nas, że mając identyczny plan co Szymon, zrezygnowali z racji niebezpieczeństwa. Dla upewnienia się, kilka osób idzie zobaczyć jak to wygląda, w tym Krzysztof, który również ocenia, że nie możemy ryzykować. Szybkie zdjęcie na Rakoniu i schodzimy.

Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, widoki na trasie Grześ-Rakoń są lepsze niż wcześniej 🙂

Robi się ciemno, wiatr jest na tyle silny, że przy zakładaniu rękawiczki porywa mi on ją i zostawia na pewnym zielonym punkcie górskiej flory. Rzecz w tym, że punkt ten jest na dość stromej połaci górskiej. Znana z rozsądku głowa Jarosława (czyli moja) podpowiada, żebym nie szedł tam samemu. Sęk w tym, że niestety jestem sam, za grupą, ale przed Maciejem, nie widzę jednak nikogo. Postanawiam poczekać na kompana. Wszak było mówione, żeby nocą w górach samemu nie chodzić, szczególnie zimą i w Tatrach. Czekam, minuta za minutą, ręka robi się coraz zimniejsza, a Macieja nie ma… W międzyczasie piszę smsa do organizatora, że wracam z kolegą w żółtej kurtce. Ooo, na horyzoncie wyłania się punkt, który staje się coraz większy, tak, to Maciej!

Po wyjaśnieniu sytuacji kolega ochoczo postanawia pomóc i uratować moją rękawiczkę, bohater! Możemy iść, po chwili dostaję smsa, że Szymon czeka na nas, a więc już po kilkunastu minutach idziemy w tercecie. Główne skrzypce w nim gra Szymon!

Po dojściu na Grzesia (tak, tak, wracamy się z Rakonia, bo innej bezpiecznej drogi nie ma) czeka nas miła niespodzianka, oczekują na nas Beata oraz Martyna wraz z jej lubym. Dalszą drogę pokonujemy więc większą grupką, w lesie wiatr ucicha, robi się cieplej. Ta cisza, drzewa wokoło i śnieg, wszystko to ma taki magiczny wymiar!
W schronisku meldujmy się wraz z Maciejem jako ostatni, czas jest jednak dobry, godzina 18.10. Pora na prysznic, jedzenie i biesiadowanie!

Teraz słowo pochwały należy się organizatorom, za inwencję! Biesiadowanie przerywamy dekorowaniem pierników oraz robieniem świątecznych kartek dla wcześniej wylosowanej osoby. Ja dostaję pięknego piernika z kotem i kartkę, też z kotem 🙂 (może się ktoś przyzna bym mógł podziękować?). Przychodzi wreszcie Mikołaj z … Panią Mikołajową? I zaczyna się oficjalne wręczenie prezentów. Każdy obowiązkowo musi usiąść na kolanach i porozmawiać. U Magdy siedzi się bardzo dobrze, ale kolejka czeka, już mnie wyganiają 🙁 Impreza trwa, choć inni goście schroniska zakłócają nam troszkę zabawę, dzień kończy się pozytywnie…

Pierwszej nocy spaliśmy dosyć długo, przynajmniej ja. Rano pełen energii zszedłem posilić się, a godzinę potem stałem już przed schroniskiem czekając na ostatnich przedstawicieli naszej grupy. Dosyć długo idziemy zwartym zespołem. Pogoda podobnie jak wczoraj – piękna.

Z upływem czasu powstają chyba cztery grupy (jedna wyszła wcześniej i wybrała inną trasę). W pewnym momencie mijamy czterech osobników, a Ania Sz. ratuje im życie plastrem na otarcia (Ania miała wszystkie rodzaje plastrów w plecaku :o). Idziemy, idziemy, w końcu doganiamy innych, przerwa na herbatę, kanapki, kawę (Szymon!). Pojawiają się ludzie, którzy odradzają wejście na Ornak, w ostateczności więc nikt tam nie idzie, znów się rozdzielamy i wyznaczamy miejsce zbiórki w schronisku. Część młodej ekipy STK wraz z doświadczonymi dziewczynami: Ulką i Pauliną, idą pierwsi. I teraz zaczyna się najciekawszy odcinek rajdu, wchodzimy na teren gdzie widać niszczycielską siłę wiatru.

Idzie nam powoli, ale bardzo ciekawie. Każdy ma inny patent na pokonywanie drzew, Monika wybiera swoje ścieżki, Beata wchodzi na pień i potem się ześlizguję, inni próbują wchodzić pod drzewami. Szymon swoim magicznym „zegarkiem” oblicza, że w ciągu 40 minut pokonaliśmy odcinek 70 metrów w linii prostej, ulalaa, co za czas – prawdziwy wiatrołom!

Niemniej jednak, było super, Maciej robi nam fotkę, idziemy dalej. Gdy wreszcie dochodzimy do schroniska Na Hali Ornak (Zuzka mówi, że jedno z najlepszych schronisk w Tatrach) nie widzę pierwszej ekipy. Zastanawiam się czemu mimo umówienia się z Szymonem, że będą czekać, poszli już sobie… Gdy jednak kończymy już jeść, pojawiają się oni, ooo. Przypominają mi się słowa z Nowego Testamentu, że „ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”. Mówiąc jednak poważnie, po chwili dowiaduję się, że grupa wybrała jakąś inną drogę, która była dłuższa i bardziej niebezpieczna. Wszyscy jednak odliczają się w schronisku, po chwili odpoczynku ruszamy w drogę.

Celem jest miejscowość Kiry, dolina nie wymaga od nas wysiłku, dlatego można na spokojnie podyskutować o egzystencjonalnych sprawach z współtowarzyszami wędrówki.
Kierowcą autobusu okazuje się święty Mikołaj, przynajmniej brodę ma jak on! Zawozi nas pod sam hostel. Czas na prysznic i na Krupówki, tam pierogi, kwaśnica i wiele innych potraw. Pojawia się pomysł toastu, szybka decyzja o kupnie szampana i kieliszki w górę Za co? Oczywiście za wspaniałą ekipę STK!

Wracamy do hostelu, tam Szymon, Zuza, Andrzej kończą partyjkę bilarda i przenosimy się do ciasnej kuchni, a potem do troszkę większego pokoju. Jest wesoło, ukulelistki wraz z Andrzejem grają!

Wyruszamy z Zakopanego około 11.30, na szczęście jedziemy bez przesiadek. Mimo zmęczenia i chęci zrobienia choć małej drzemki, nie udaje mi się 🙁 Rozmawiamy, jemy, gramy… W pewnym momencie w naszym wagonie pojawia się pomysł zrobienia „randki w ciemno”, są 3 tury i duuuużo śmiechu.

Jednak pewne rzeczy nie powinny być upowszechniane („What happens in Vegas, stays in Vegas”), dlatego wierzcie na słowo – jeżeli śmiech to zdrowie to dodaliśmy sobie do naszej osi życia kilka dobrych tygodni! 🙂 Około godziny 17 jesteśmy we Wrocławiu, wkracza pizza. Nie wiem co ona miała w sobie, ale po jej zjedzeniu zaczynamy rozmawiać o wielu interesujących tematach np. teorii ewolucji czy lotach w kosmos.
Wieczorem pożegnanie, tradycyjne „hip hip hurra” dla organizatorów i żegnaj rajdzie! Kolejna przygoda za nami, baterie naładowane na następne tygodnie. Podsumowując przytoczę słowa z ostatnio obejrzanego filmiku Skitourowe Zakopane.pl „Sztuką jest żyć na dole wedle pamięci tego, czego doświadczyliśmy na szczycie. Kiedy już nie można widzieć, można przynajmniej wiedzieć” (link poniżej).

Dziękuję wszystkim za obecność na tym rajdzie, w szczególności podziękowania składam na ręce Magdaleny Łęgowicz oraz Szymona Maleckiego, którzy podołali trudowi organizacji tej wyprawy. Do zobaczenia na kolejnych rajdach!
https://www.facebook.com/skitourowezakopane/videos/2265925223633786/?fref=mentions
Autor: Jarosław Kamiński